Artykuły

Mniej pieniędzy, więcej olśnień

- Kultura to bardzo specyficzna branża, w której trzeba wierzyć w to, co się robi. Jeśli praca w kulturze ma być po prostu etatem, to koniec, śmierć, umarł w butach. Takich osób w kulturze być nie powinno - mówi Bogna Świątkowska z Fundacji Nowej Kultury Bęc Zmiana.

Mike Urbaniak: Kryzys służy kulturze? Bogna Świątkowska: - Tak, ale nie tej rozumianej jako wielkie, kosztowne wydarzenia. Kultura instytucjonalna straci najbardziej. Wiesz, ile wynosi roczny budżet Teatru Wielkiego w Warszawie? MU: Sto milionów złotych. BŚ: - Właśnie, i to trzeba rozdzielić oczywiście na tysiąc zatrudnionych tam osób, a następnie dopiero na program. MU: Wybrałaś sobie łatwy cel. Opera jest bardzo drogą sztuką i w porównaniu z innymi teatrami operowymi w Europie nasz Teatr Wielki ma budżet średnio-śmieszny. BŚ: - Chodzi mi o to, ile pieniędzy jest wydawanych na samo istnienie instytucji kultury, a ile na oferowany przez nie program. Bo kiedy mówimy o obiegu pieniądza w kulturze, to nasza rozmowa jest obarczona wieloma niedopowiedzeniami, nieprecyzyjnymi określeniami.

Minister kultury Bogdan Zdrojewski mówił na przykład w ubiegłym roku, że rząd wszędzie tnie wydatki, tylko nie w kulturze, że w 2012 r. na kulturę będzie nawet więcej pieniędzy niż w roku poprzednim. Ale już nie dodał w drugim zdaniu, że owo "nawet więcej pieniędzy" musi starczyć także na kolejne, nowo powoływane instytucje, które przecież też trzeba utrzymać. Prowadzone są rozliczne inwestycje infrastrukturalne i to cieszy, tylko nikt się nie zastanawia, za co one potem mają działać. Wielkie pieniądze nie są pompowane w żywą kulturę, ale w budynki, w nieruchawe instytucje publiczne. Uważam, że to wielki problem.

Wydaje mi się, że to niesprawiedliwe stawiać publiczne instytucje kultury w kontrze do żywej kultury.

- Może i niesprawiedliwe, ale prawdziwe. Żywa kultura to termin wprowadzony przez profesor Barbarę Fatygę, która przez parę lat przyglądała się ze swoim zespołem badawczym kulturze powstającej oddolnie, którą nazwała żywą. To, co pogardliwie nazywamy festyniarstwem, imprezkami plenerowymi z kiełbaską, także jest częścią kultury i jest bardzo ważne dla społeczności lokalnych, mieszkających głównie poza dużymi miastami. I tu od razu trzeba zrobić przypis: w dużych miastach aktywnych uczestników kultury wcale nie jest tak dużo, to wąska grupa.

Około pięciu procent.

- Dokładnie, więc o czym my tu mówimy? To niewielka grupa ludzi, która chodzi do opery, teatru, filharmonii, spełnia swoje potrzeby kulturalne, a może też potrzebę prestiżu, podniesienia swojej wartości. A tymczasem gdzieś tam na prowincji - jak ja nie lubię tego słowa - trwa zupełnie naturalny proces, gdzie ludzie się samoorganizują w warunkach, na jakie mogą sobie pozwolić. To jest często obśmiewane, ale jest masowym uczestnictwem w tworzeniu kultury. Twórczo się w to angażują strażacy albo koła gospodyń wiejskich, dzieci z podstawówki albo zgoła wszyscy mieszkańcy. I jak to ocenić?

Ale ta krytyka czy obśmiewanie, o którym mówisz, nie wynika z pogardy dla jakiejś grupy ludzi, tylko z tego, że często oferuje się im kulturę na żenującym poziomie, bo takie jest wyobrażenie decydentów: kiełbasa, piwko i Maryla Rodowicz. Nie trzeba od razu w jakimś miasteczku montować instalacji Mirosława Bałki, ale można serwować coś z wyższej półki. Dlaczego mieszkańcy mniejszych ośrodków nie mogą dostać czegoś ambitniejszego niż zespół disco polo? Przykład Teatru Dramatycznego w Wałbrzychu, który z wielkimi sukcesami prowadzili najpierw Piotr Kruszczyński, a potem Sebastian Majewski, pokazuje, że można w mieście "na końcu świata" robić teatr ambitny, a nie tandetne wodewile.

- Tu mamy pełną zgodę, ja tylko próbuję powiedzieć, że w dużych miastach istnieje problem z uczestnictwem w kulturze, wynikający między innymi z nadmiaru bodźców. Marcin Śliwa, który wspomagał początkowo Artura Żmijewskiego przy tworzeniu programu ostatniego Biennale w Berlinie, przeciwstawia wspomnianej żywej kulturze kulturę fasadową, czyli taką, która nie wymaga od ciebie wielkiego zaangażowania. Kultura fasadowa wymaga tylko, żebyś miał pieniądze, bo musisz kupić bilet, udowodnić, że cię na niego stać. I tu powinno paść pytanie: ile tak naprawdę kosztuje uczestniczenie w kulturze?

I czy może ona funkcjonować bez publicznego finansowania?

- Pojawiają się co rusz takie neoliberalne postulaty, żeby kultura utrzymywała się sama. Niech ludzie głosują nogami. Ale ile możesz kupić biletów za 120 zł do opery?

Wyczytałem gdzieś ostatnio słowa prezydenta Bronisława Komorowskiego, który powiedział, że z sympatią patrzy na sceny prywatne, które wiedzą, jak wydawać pieniądze. Myślisz, że w najbliższym czasie czeka nas niszczenie publicznych instytucji kultury poprzez ich prywatyzację?

- Myślę, że będą cięcia w ich budżetach, które mogą nie wprost wpychać instytucje publiczne w sferę przedsiębiorczości. Zresztą część kultury - film czy muzyka (oprócz klasycznej) - funkcjonuje w sferze prywatnej przedsiębiorczości i radzi sobie raz lepiej, raz gorzej. Czy wyobrażasz sobie powołanie dzisiaj do życia Instytutu Współczesnej Muzyki Rozrywkowej?

Nie bardzo.

- Dlatego, że publiczne instytucje zajmują się dziedzinami specjalnej troski. Wszyscy wiemy, że jak nie będą działały, to jakaś bardzo istotna, ale niszowa część naszej kultury może przestać funkcjonować, że nie nadaje się do wypchnięcia na wolny rynek, bo od razu zginie. I co do tego powinna być między nami zgoda.

Powinna, ale czy jest? Odnoszę wrażenie, że organizacje pozarządowe przyczyniły się - w ramach walki o pieniądze - do podważania sensu istnienia publicznych instytucji.

- Gdyby nie ich słabość, organizacje pozarządowe nie byłyby tak silne. Nie trzeba by było powoływać kolejnych fundacji i stowarzyszeń do wypełniania rozlicznych luk. Ale trzeba też wszystko widzieć w odpowiednich proporcjach. Instytucje są ociężałe i niewyobrażalnie wolne jak na standardy małych mobilnych organizacji pozarządowych, ale z drugiej strony przez to są stabilne.

Instytucje mogą budować swoje programy na wiele lat, a ja prowadząc fundację, nie wiem, co będzie za miesiąc, nie mówiąc już o tym, co będzie za rok. Zmagam się z taką ilością zwyczajnych, przyziemnych spraw, że głowa boli. Szukam nieustannie źródeł finansowania. Moja uwaga jest przez to rozproszona i nie mogę wytworzyć wieloletniego programu, choćbym bardzo chciała. Podam ci pierwszy przykład z brzegu: chcę zdigitalizować archiwum pozostałe po Studiu Eksperymentalnym Polskiego Radia, ale nie jestem w stanie.

Ale dlaczego ty? To powinna zrobić jakaś publiczna instytucja.

- Ale takiej brak i co robić? Cała filozofia Bęc Zmiany jest oparta na wypełnianiu braków. To jest, nawiasem mówiąc, główna charakterystyka organizacji pozarządowych. Włazimy tam, gdzie inni nie mogą. Jesteśmy mobilni i zwrotni, szybko się dostosowujemy do istniejących warunków. Dlatego nie widzę relacji instytucje publiczne - organizacje pozarządowe na ostro, konfliktowo. Myślę, że jesteśmy komplementarni wobec siebie. Natomiast konflikty są oczywiście przy staraniu się o pieniądze i tu komplementarność zamienia się w kompetytywność.

Tych pieniędzy będzie w przyszłym roku mniej. Czy to może przynieść jakieś pozytywy, choćby w postaci reformy polityki kulturalnej? Likwidacji zbędnych instytucji?

- Likwidacja instytucji to likwidacja miejsc pracy. Dlatego ja bym nigdy nie chciała być dyrektorem czegokolwiek. Od razu myślę o tych zrozpaczonych ludziach, których trzeba by zwolnić. Ale należy sobie oczywiście postawić pytanie o sens istnienia niektórych instytucji. Bo przecież one nie są powołane do zapewniania etatów, tylko do wytwarzania pewnej znaczącej jakości w naszym życiu społecznym.

W tym sektorze, w którym ja pracuję, czyli w "pozarządówce" - jak sam wiesz - jesteśmy już tak samoograniczeni, że bardziej się nie da. Staliśmy się królami obcinania kosztów. Obcinamy własne wynagrodzenia, żeby móc zrealizować projekt, i radzimy sobie z tym jakoś, gorzej przyjmują to nasze rodziny, bo trzeba jednak przecież za coś żyć.

To się nazywa całkowite oddanie kulturze.

- A żebyś wiedział. To bardzo specyficzna branża, w której trzeba wierzyć w to, co się robi. Jeśli praca w kulturze ma być po prostu etatem, to koniec, śmierć, umarł w butach. Takich osób w kulturze być nie powinno.

Wiceprezydent Krakowa Magdalena Sroka, której podlega kultura, powiedziała niedawno coś, z czego chyba nie do końca zdajemy sobie sprawę. Samorządy będą ciąć pieniądze na kulturę, bo jej finansowanie nie jest prawnym wymogiem. W pierwszej kolejności trzeba realizować ustawowe zobowiązania - utrzymywać szkoły, szpitale, wywozić śmieci. Kultura okazuje się zwykłą fanaberią.

- Proszę cię, tylko nie fanaberią. Ale prawda jest rzeczywiście taka, że kultura wypychana jest zewsząd. Nie pojawia się w oficjalnych dokumentach, nowych programach unijnych.

W ostatnim exposé premiera Donalda Tuska też nie padło słowo na K.

- Nie używa go też prezydent Warszawy Hanna Gronkiewicz-Waltz. To pokazuje, że wielkie zainteresowanie kulturą nie jest powszechne. I my, tak zwani ludzie kultury, powinniśmy to w końcu zobaczyć. Bo na razie myślimy tak, jak fani piłki nożnej: skoro kibicujemy jakiejś drużynie, to wszyscy inni też powinni jej kibicować. Skoro uważamy, że kultura jest bardzo ważna, to wszyscy inni też tak powinni uważać. I dziwimy się nieustannie, że tak nie jest.

Jest jednak mały mankament w twoim futbolowym porównaniu. Bez piłki nożnej moglibyśmy spokojnie, jako społeczeństwo, użyję nawet słowa "naród", funkcjonować. Bez kultury nie bardzo. To ona trzymała w kupie Polaków przez lata rozlicznych zaborów i okupacji.

- To prawda, choć należy zaznaczyć, że najistotniejsze dzieła kultury nie powstały w służbie narodu, tylko kompletnie obok.

A nawet w kontrze, ale to nie ma znaczenia w ostatecznym rozrachunku. W służbie czy nie w służbie, kultura kwitła i jej rola była ogromna.

- Wyciągnąłeś tu ciekawy paradoks. Z jednej strony kultura jest nośnikiem treści i wiedzy o tym, kim jesteśmy, a z drugiej uważana jest za zbytek. I tu znowu kłania się fasadowość naszej kultury. Wbija się dzieciom do głów, że kultura jest ważna: Sienkiewicz, "Bitwa pod Wiedniem" i inne potwory, a potem się ogłasza, że nie ma na nią pieniędzy, bo jest fanaberią.

Wspomniałeś o zaborach i okupacjach. Zwróć uwagę, że w tych momentach zagrożenia kultura była narzędziem walki o wolność. Używało się jej razem z granatami i koktajlami Mołotowa. Wystarczy przypomnieć sobie konsekwencje "Dziadów" wystawionych przez Dejmka w Teatrze Narodowym. Kiedy stosuje się wobec nas przymus, wtedy kultura odzyskuje należne jej miejsce, określa nas. Kiedy zagrożenie mija, kultura staje się kaprysem.

Teraz na szczęście żyjemy w czasach pokoju, choć kryzysowych. W którą stronę funkcjonowanie kultury powinno pójść?

- Nowoczesna kultura nie potrzebuje nowych spowalniaczy w postaci ociężałych, pieniądzochłonnych instytucji. To jest model, od którego powinniśmy odchodzić. Dzięki Internetowi żyjemy obecnie w czasach szerokiego dostępu do otwartych źródeł informacji.

Internet zaprowadził w końcu kulturę pod strzechy?

- Po części. Od paru lat słuchamy dzięki niemu w domu koncertów filharmoników berlińskich. Chciałabym, żeby cały świat słuchał filharmoników warszawskich.

Niezły żart.

- No dobrze, zagalopowałam się. Ale Sinfonii Varsovii mogliby, zresztą o realizacji jej siedziby także słuch zaginął, pewnie za droga. Ale cała technologiczna rewolucja - ja to wiem i ty to wiesz - nie zastąpi bezpośredniego uczestnictwa w kulturze, bo choć byś tysiąc pięćset razy zobaczył Mona Lisę na monitorze, to kolana ci się być może ugną dopiero, kiedy ją zobaczysz w Luwrze. Internet nie daje emocji, poczucia uczestnictwa z innymi w wyjątkowym zdarzeniu, nie czujesz przestrzeni, zapachu miejsca - tego kabel nie transmituje. Niezależnie od tego, jak technologia się rozwinie, nie zmieni jednego - najważniejsze jest osobiste przeżycie, na przykład cudownego koncertu na waltornię.

Ale gdzieś ten koncert na waltornię musi być zagrany. Dlatego może jednak potrzebne są te mury instytucji?

- Kultura jest przede wszystkim - jak ja to mówię - pomyśliwana, co nie oznacza, że cała praca dokonuje się jedynie w sferze intelektualnej. Powinien jej towarzyszyć nakład związany z upublicznieniem, przecież sztuki wizualne potrzebują miejsca, muzyka sal o dobrej akustyce, filmy kin, czytelnicy bibliotek. Jednak wierzę bardzo mocno w to, że kultura jest ważna nie dlatego, że jest pokazywana w drogich murach, ale przez przebłyski geniuszu, które uzyskują fizyczną formę, promieniującą na setki, tysiące, miliony ludzi.

Co wróżysz kulturze na 2013 rok?

- Mniej festiwali, mniej premier, urealnienie budżetów i generalne zaciskanie pasa, ale to nie szkodzi na głowę. Ciężkie czasy wielokrotnie były pretekstem do wynajdywania nowych wyjść, nieoczywistych rozwiązań. Może nastąpi jakiś twórczy ferment? Może śladem nowego prezesa PZPN Zbigniewa Bońka jakiś dyrektor muzeum programowo odmówi kosztownej budowy nowego gmachu w oczekiwaniu na lepsze czasy? Może dojdzie do masowych protestów w obronie likwidowanych bibliotek? Może skoczy czytelnictwo w Polsce? Pieniędzy będzie mniej, ale olśnień będzie musiało być więcej!

***

Bogna Świątkowska

Jest promotorką kultury i dziennikarką, nazywana "matką chrzestną polskiego hip-hopu", a przez warszawskie kulturalne organizacje pozarządowe po prostu "królową matką". Była m.in. redaktorką naczelną "Machiny", wicenaczelną "Przekroju", prowadzącą programy radiowe, a obecnie kieruje założonym przez siebie magazynem "Notes na 6 Tygodni".

Od 11 lat prowadzi Fundację Nowej Kultury Bęc Zmiana, która skupia się na sztuce, architekturze i designie. Kuratorka, wydawczyni, działaczka. Jest przewodniczącą powołanej w tym roku przez prezydent Warszawy Hannę Gronkiewicz-Waltz Społecznej Rady Kultury.

Tekst pochodzi z tygodnika "Przekrój"

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji