Artykuły

Grunt bardzo grząski

"Wichrowe Wzgórza" w reż. Kuby Kowalskiego w Teatrze Studio w Warszawie. Pisze Agata Tomasiewicz w serwisie Teatr dla Was.

Można brutalnie rozpłatać klasykę literatury światowej, by wydobyć z dzieła nowe sensy. Co innego, jeśli dramaturgiczne przeszycie jest wyłącznie bezproduktywną operacją na tekście. Projekt reżysera Kuby Kowalskiego i dramaturżki Julii Holewińskiej to próba przekucia trącącej myszką powieści w uwspółcześniony traktat o różnych aspektach miłości. "Wichrowe wzgórza" miały stanowić jedynie punkt odniesienia dla twórców. Rozmontowanie tekstu oryginału i dopisanie całych partii skutkuje niestety chybotliwą narracją.

Duże znaczenie ma tu związek amor sacer i amor vulgaris. Równie istotne jest odseparowanie miłości skonwencjonalizowanej, normowanej przez kulturę od atawistycznego popędu. Owe tarcia znajdują odzwierciedlenie w scenografii Katarzyny Stochalskiej. Przestrzeń podzielono na dwie części. Lewa strona jest pokryta łazienkowymi kafelkami. To sterylny ład Drozdowego Gniazda, wymuskanego królestwa rodziny Lintonów. Drugą część, wyobrażającą uniwersum Wichrowych Wzgórz, zasypano ziemią. W toku akcji kontrastowy porządek obu przestrzeni zostaje złamany. Brud przenosi się na przeciwną stronę. Przemieszanie światów nie ma jednak całościowego wymiaru. Nie wykorzystano w pełni potencjału interesującego rozwiązania scenograficznego.

Sceny ukazujące zbliżenia Katarzyny (Anna Smołowik) i Heatchliffa (Wojciech Solarz) są zapowiedzią narracji inicjacyjnej. Erotycznym pierwocinom towarzyszy wykorzystanie mięsnej metaforyki. Para podlotków studiuje organy wewnętrzne wyciągnięte z truchła zająca. To, co miało być odarciem seksualności z tabu, nie uderza zmysłowością ani bezpośredniością. Co zastanawiające, bardziej przekonuje karykaturalność rodzeństwa Lintonów. Szczególnie Monika Obara jako Izabela rozbawia niewymuszonym komizmem. W tym wypadku to, co wyolbrzymione i opakowane w formę, wydaje się swobodniejsze i bardziej szczere.

Dalsza część przekrojowo ilustruje charakter związków damsko- męskich. Nie udało się uniknąć znacznych uproszczeń. Zaloty przedstawione jako polowanie, nauka kroków tanga skontrapunktowana poznawaniem pozycji seksualnych, gdzieś w tle przewija się dmuchana lala mająca stanowić instruktaż dla zniewieściałego Lintona - wykorzystanie zbyt oczywistych emblematów spłyca przekaz. Zgoda, należy mieć na uwadze biologizm człowieka, ale relacje między ludźmi są daleko bardziej powikłane.

Ponad trzygodzinne widowisko wymaga solidnych skrótów. Akcja chrzczona jest rozwlekłymi fragmentami, monologami (w tym zmodyfikowaną wersją biblijnego "Hymnu o miłości"). Nie udaje się też zapewnić płynności pomiędzy komizmem a powagą. W momencie śmierci Katarzyny Earnshaw hałda ziemi przestaje odnosić się do żywotności i popędu seksualnego. Być może należałoby wyraźniej wyeksponować rozłam pomiędzy witalnością a śmiertelnością istoty ludzkiej. Albo zadziałać w przeciwnym kierunku - ostatecznie zdecydować się na tonację buffo bądź serio. Biorąc pod uwagę niezłe komediowe role Marcina Januszkiewicza, Moniki Obary i Wojciecha Żołądkowicza, spektakl mógłby pozostać niegłupią przecież krotochwilą. W takim przypadku uproszczone sądy nie raziłyby tak mocno, a widowisku prawdopodobnie udałoby się zachować odpowiednie tempo i energię.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji