Artykuły

Metafizyka codzienności

Z PIOTREM CIEPLAKIEM, reżyserem "Nieskończonej historii" Artura Pałygi, prezentowanej w ramach INFERNO Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego Boska Komedia, rozmawia Izabela Zawadzka z eLO RMF i Tomasz Kaczorowski z Nowej Siły Krytycznej.

Podtytuł "Nieskończonej historii" brzmi "Oratorium Na 30 Postaci, Chór, Orkiestrę I Sukę Azę". Jaką rolę, pańskim zdaniem, odgrywa dźwięk i muzyka w naszym życiu?

- Jest kilka warstw. Na poziomie teatralnym, muzyka jest jednym z najbardziej finezyjnych sposobów na organizację świata teatralnego: rytm, oddychanie... Często podczas pracy nad spektaklami, mówię aktorom, żeby wyobrazili sobie radiową wersję tego spektaklu. Staram się tak myśleć i robić, żeby widz mógł zamknąć oczy i usłyszeć. W ten sposób weryfikuję jakość i jędrność swoich spektakli, tak jakby można wszystko rozpisać na nuty, pauzy i rytmy. Druga warstwa jest, jak lubię to nazywać, wyższa, poetycka. Muzyka jest na równi ze słowami - a może i wyżej. Jest to poziom bardziej abstrakcyjny, bo próbuje dotykać rzeczy, których słowami nie da się opowiedzieć. Dawno temu miałem okazję poznać Petera Brooka, którego słowa, od czasu spotkania powtarzam jako swoje: "teatr jest od pokazywania rzeczy niewidzialnych". Dźwięki i muzyka są narzędziem, żeby wydobyć tę niewidzialność i nieopisywalność.

W "Kwestionariuszu kultury" na TVP KULTURA na pytanie: "Jaki dar natury pragnę posiadać" odpowiedział Pan: granie muzyki. Dlaczego?

- To wiąże się z tym, co przed chwilą powiedziałem. Umiejętność grania tylko zbliżałaby mnie do tego niemożliwego. Wyobrażam sobie, że miałbym narzędzie, które zbliżałoby mnie osobiście do celów i niewyrażalnych rzeczy. Według mnie, granie muzyki to najwyższa forma modlitwy.

Dlaczego "Nieskończona historia" nie ma końca?

- Nie rozmawiałem z Arturem Pałygą na temat tytułu. Zawsze wydawało mi się, że jest nieskończona, bo wpisuje się w rytm nieskończoności - ale też nieskończona fabularnie, bo kończy się tym, że rodzi się dziecko na pogrzebie. To jest niby frazes, że wszystko przemija, ale w gruncie rzeczy jaki jest temat malowanych obrazów, napisanych wierszy od początku świata? O tym, że ktoś kogoś kocha lub nie, o śmierci, bogu lub braku boga. To sprowadza się do tych samych archetypów, zataczania koła. Jedne pokolenia odchodzą, przychodzą następne i to nie ma końca. Gdybym nie był reżyserem, byłbym ogrodnikiem. Sadząc małe drzewka mam świadomość, że podziwiać je będą dopiero moje dzieci. Tyle w ogrodzie jest idylli, a przecież i tak wszystko idzie do ziemi - niesamowita jest ta fizjologia. To prowadzi do nieskończoności.

Mówi się, że teatr Piotra Cieplaka charakteryzuje się zderzaniem klasyczności i współczesności oraz ukazywaniem żywotności mitów i baśni. Czy Pan się z tym zgadza?

- To na pewno nie są moje słowa, ale zgadzam się z tym. Mówię o sprawach, które są poza bieżącym językiem publicystyki i gazet. Próbuję dotknąć mitów i opowiadać je na nowo. To jest ciekawe i wartościowe, ale jednocześnie bardzo trudne, bo łatwo popaść w takie lukrowanie świata Wydaje mi się, że to jest potrzebne - świat cały czas istnieje. Na przykład nienawidzę, kiedy mówi się o obecnym kryzysie, bo to określenie używane jest jako wytrych. Często słyszę, że w dzisiejszych czasach "kryzysu" nie potrafimy się dogadać. To znaczy, że przed i podczas II wojny światowej zawsze umieli? W łagrach? Kiedy było tak, że było dobrze? Przecież ciągle coś się rozwala i buduje. Nie można mówić, że jesteśmy już tylko wrakami i tym się zasłaniać. Moim zdaniem jest to po prostu brak dzielności - w wysokim tego słowa znaczeniu. Dlatego uważam, że odnawianie starych słów i mitów jest nam potrzebne.

Bardzo często w swoich spektaklach porusza pan wspomnienia konkretnych miejsc lub konkretnych ludzi - tak było w jeszcze granym w Krakowie "Królu umiera...", czy "Charliem bokserem" w Sopocie. Co pan chce przez to osiągnąć - konfrontację, wzruszenie?

- Nie ma jednej zasady. "Król umiera, czyli ceremonie" to spektakl, który był specjalnie obliczony na to, żeby zderzyć to konkretne miejsce z tekstem, żegnania się aktorów. Ale to jest trudne dla aktorów - ważne jest, jak oni to przetwarzają, bo to nie tylko dotyczy ich, ale każdego z ludzi. Nie jest to prosta sprawa - to lekcja nigdy nie do zdania: pożegnania się ze światem i dystansu do niego. To nigdy się do końca nie uda. Trzeba by chyba być mnichem buddyjskim. "Nieskończona historia" jest pod tym względem bliskim krewnym "Króla umiera...".

Tadeusz Kornaś w artykule "Eschatologie Piotra Cieplaka" napisał, że w wielu pana spektaklach bohaterami są przeciętni ludzie, powtarzający bezustannie swoje rytuały Czy szuka pan metafizyki na tym najprostszym - codziennym poziomie?

- Gdyby potraktować moje spektakle statystycznie, to rzeczywiście zauważymy, że potoczność i przeciętność jest mi bardzo bliska. Kiedyś mi się wydawało, że moje życie i teatr opierają się na sprzecznych żywiołach - jak Jekyll i Hyde: że moje życie jest nudne, a teatr nie. Wiele czasu potrzebowałem, żeby zobaczyć, że to nie są rzeczy sprzeczne, tylko wzajemnie się napędzające i wspierające. Ogród jest dla mnie czymś więcej niż hobby - to taka próba udzielania sobie wewnętrznej lekcji na te sprawy. Byłoby nieprawdą, gdybym robił przedstawienia wokół spraw, które dotykają mnie w życiu. Tyle tam jest głupoty, palenia papierosów, przekleństw - i to nie ma nic wspólnego z harmonicznością - żeby dotknąć szczegółów codzienności.

Czy wytypowanie "Nieskończonej historii" do części konkursowej Boskiej Komedii jest dla pana czymś wyjątkowym?

- To jest dla mnie bardzo miłe i pochlebia mi. To oznacza, że to o czym robię spektakle nie jest tak zupełnie wypchnięte za margines - pomimo, że jest to dość niszowe myślenie, a jednak znajduje odbiorców.

Jak ocenia pan polski teatr? Przykładowo na dzisiejszej festiwalowej dyskusji powiedział pan, że wcale nie jest tak, że nie podobają się panu spektakle Moniki Strzępki, choć ideologia to właśnie by nasuwała

- Dokładnie. Uważam, że duet Strzępka i Demirski to jedni z najpoważniejszych twórców, choć z zupełnie przeciwnego bieguna: to jest bałaganiarskie, odjazdowe - zupełnie nie interesuje ich to, nad czym ja siedzę tygodniami w swoich spektaklach - ale mają świetne poczucie humoru, autoironię, odwagę. Robią taki teatr, o którym mogę z całą pewnością powiedzieć, że należy do nielicznych, które nie są importem z Niemiec.

A patrząc na swoich uczniów w Akademii Teatralnej, dostrzega pan zapowiadające się zmiany?

- Przede wszystkim, przesądza się fakt, że za kilka lat teatrem w Polsce w zdecydowanej większości będą zajmowały się kobiety. Stwierdzam taki fakt, choć trudno mi to ocenić. To może być bardzo ciekawe, bo te kobiety mają siłę, wyobraźnię i są aktywne. A tak ogólnie rzecz biorąc, to wszystkie rewolucje i kontrrewolucje następują teraz bardzo szybko - czasami na przestrzeni dwóch roczników. Bardzo trudno ocenić, co dzisiaj jest na topie, a co jest passe. Bardzo trudno jest prorokować, co będzie za kilka lat.

Jakie są pana plany na najbliższe realizacje?

- Będę robił przedstawienie dla dzieci w Teatrze Powszechnym i w przyszłym roku bardzo duże i ważne dla mnie wydarzenie w Teatrze Narodowym: "Requiem. Bajka o śmierci" Hanocha Levina.

Ma pan jakiś wymarzony tekst lub taki, który pana fascynuje?

- Ciągle niezałatwioną i bolesną sprawą, którą dwukrotnie odgrzebywałem i nie udawało mi się z różnych powodów, jest "Czekając na Godota". Mam tę sprawę jeszcze niepoukładaną...

Dziękujemy!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji