Artykuły

Oskar i Ruth

Zwykły dziecinny pokój, kilka zabawek, anonimowa niania i oczywiście Muppeciątka. Któż z nas nie pamięta niewiarygodnych przygód, jakie przeżywały mając do dyspozycji jedynie otaczającą ich (nudną, ale jednocześnie jakże inspirującą) rzeczywistość i odrobinę wyobraźni? W niedzielne wieczory potrafiły nas porwać w krainę magii, gdzie krzesło staje się samolotem, wiaderko hełmem a lizak berłem, krainę, gdzie wszystko jest możliwe...

Życie Oskara i Ruth - tytułowych bohaterów sztuki śląskiego dramaturga Ingmara Villquista - wypełnia taka właśnie zabawa. Wykorzystując dwa krzesła, durszlak, miednicę, rurę od odkurzacza, spryskiwacz do roślin wyczarowują sobie inną rzeczywistość, przenoszą się do świata, w którym każde z nich może być tym, kim zawsze chciało być. Odgrywanie wyimaginowanych sytuacji pełni tu funkcję kompensacyjną. Tytułowe małżeństwo zachowuje się jak małe dzieci: ciągle grymaszą, wymuszają na sobie pewne zachowania, bawią się w uwodzenie, kłótnię, pływanie statkiem podwodnym. I choć przyrównanie sztuki Teatru Off do Muppeciątek może wywołać (słuszny poniekąd) uśmieszek niedowierzania i pobłażania, to jednak w obu przypadkach punkt wyjściowy do rozpoczęcia "zabawy" jest ten sam - nuda. W przypadku kreskówki nie może mieć pewności, czy zapewnienia o miłości są szczere. Pewne jest tylko to, że bohaterowie boją się... Zaczynają rozumieć powagę sytuacji, ale nie wycofują się, bo trzeba być konsekwentnym tu, w świecie fantazji, który niebezpiecznie wkracza w rzeczywistość.

I stało się. Znowu coś nie wyszło. Koniec spektaklu utrzymany w konwencji musicalu (z obowiązkowym happy endem) jest co najmniej dwuznaczny: bohaterowie śpiewają piosenkę o swoich ciałach spalonych na kupkę popiołu, tańczą triumfalny taniec... czego? Tchórzostwa? Wreszcie zrealizowanych marzeń? Kim tak naprawdę są? W nielicznych momentach "bycia po prostu" zachowują się jak aktorzy szukający dla siebie kolejnej roli, próbują kwestie, bo nawet sposób wypowiadania poszczególnych słów może dla dzieci - nuda jak najbardziej uzasadniona: dziecięcy bohaterowie zostają sami, muszą więc sobie jakoś zagospodarować czas. Przy okazji uczą się wiele o sobie, o życiu, wyobraźnia staje się furtką do ciekawszego, lepszego świata, świata dorosłych (widzianego oczami dzieci), filmów, odkryć; świadczy również o potędze dziecięcych marzeń, które należy pielęgnować. Problem pojawia się, gdy podobnie zabijają nudę dorośli. Oskar i Ruth są małżeństwem, prawdopodobnie stracili dziecko. Więcej nie wiemy o nich nic. Ich istnienie na scenie wyznaczane jest przez kolejne odgrywanie ról: czy to biednej, niekochanej żony, maminsynka, femme fatale, kapitana statku podwodnego, majtka pokładowego, reporterki, kury domowej, śledczego... można by wymieniać w nieskończoność. Właściwie każda z kreowanych w danym momencie postaci zostaje zakwestionowana przez szybki zwrot akcji, na zasadzie kontrapunktu - podrywacz staje się chlipiącym małym chłopcem, zahukana żona nagle odtańczy flamenco prezentując swą siłę i niezależność... Ucieczka od nudy staje się gonitwą za określeniem samego siebie. Gonitwą? Nie, raczej maratonem, małżonkowie zmieniają role jak "pałeczkę" w sztafecie. Wcielając się w przeróżne postacie bohaterowie stają się takimi, jakimi chcieliby widzieć ich partnerzy, mogą nareszcie pokazać swą atrakcyjność fizyczną, siłę charakteru, charyzmę, to wszystko, czego im brakuje. Jest to ucieczka o tyle dramatyczna, że w żadnej z ról nie są w stanie wytrwać, ciągle mają świadomość swojej "teatralności". Przerysowani, dosłownie odtwarzający swoje "role" Oskar i Ruth są jednocześnie komiczni i żałośni. Bo jak długo może trwać taka przebieranka? Ostatnim pomysłem bohaterów jest wspólne samobójstwo na własnoręcznie skonstruowanych krzesłach elektrycznych. Teraz, w obliczu śmierci, być może okaże się, co czują naprawdę. Jednak po tylu metamorfozach nikt nie zmieni ich wzajemny stosunek do siebie. Ich prawdziwe życie wyraża ascetyczna scenografia: pusta scena, dwa krzesła (wielofunkcyjne, służą za statek, szafkę, ławkę a nawet... krzesło elektryczne), oraz kostiumy: czarna sukienka, garnitur z rażącymi czerwonymi błazeńskimi butami.

Sztuka Teatru Off zaprezentowana śląskiej publiczności podczas IV Ogrodu Teatralnego jest dramatem dwojga ludzi, żyjących obok siebie i próbujących jakoś spełnić wzajemne oczekiwania. Jest jednocześnie sztuką ośmieszającą konwencje teatralne narzucające określone role kobiecie i mężczyźnie. Jest wreszcie potwierdzeniem słów Witolda Gombrowicza: "Być człowiekiem to znaczy być sztucznym". Nawet gdy na koniec aktorzy wychodzą ukłonić się publiczności, ciągle pozostają w roli.

Wbrew pozorom, dramat Villquista w wykonaniu Agnieszki Matysiak i Arkadiusza Jakubika ogląda się jak najlepszą komedię, aktorzy brawurowo zagrali korzystając z przeróżnych konwencji, począwszy od stylistyki młodopolskiej, przez lata 20, 30, a skończywszy na melodramacie i musicalu. To prawie bajka dla dorosłych, zabawna, żywiołowa, zaskakująca. Pouczająca. Ale i przerażająca, gdy zgłębimy jej istotę. Przecież to obraz dwojga ludzi, małżeństwa, które wie o sobie tyle, co my, widzowie, czyli... prawie nic. To po prostu "preparaty" (jak nazywa bohaterów sztuk Villquista Piotr Gruszczyński): śmieszne i groteskowe, tak niebezpiecznie podobne do nas.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji