Artykuły

Dramat męża rogacza

"Rycerskość wieśniacza"/"Pajace" w reż. Waldemara Zawodzińskiego w Operze Wrocławskiej. Pisze Jacek Marczyński w Rzeczpospolitej.

Trudno udowodnić, że klasyka opowiada o prawdziwych uczuciach. We Wrocławiu udało się to połowicznie.

Już wybór tytułów na premierę Opery Wrocławskiej był nieco ryzykowny. Dwa dzieła, które 120 lat temu podbiły świat, wzbudzając emocje - "Rycerskość wieśniacza" Pietra Mascagniego i "Pajace" Ruggiera Leoncavalla - wydają się zwietrzałe. Zobacz galerię zdjęć

Czy mogą jeszcze bulwersować tragedie porzuconych kobiet, niewierność prowadząca do tragedii, zdradzeni mężowie zabijający kochanków swych żon, skoro żyjemy w czasach, kiedy niewierność prowadzi jedynie do rozstań i szybkich rozwodów.

Bohaterami obu oper są sycylijscy wieśniacy. Choć ich ubrania trzeba poddać tylko drobnym modyfikacjom, by wyglądały na współczesne, a miłość i zdrada dotykają każdego od tysiącleci, to jednak tym opowieściom z końca XIX wieku brakuje rzeczy podstawowej: życiowej prawdy.

Ta myśl natrętnie towarzyszyła mi, gdy oglądałem "Rycerskość wieśniaczą". Spektakl Waldemara Zawodzińskiego - reżysera i scenografa zarazem - ma wszystkie najlepsze cechy stylu inscenizacyjnego tego artysty: urodę i czystość plastyczną, piękne operowanie światłem, precyzyjnie prowadzony ruch w scenach zbiorowych. A jednak wszystko wydaje się sztuczne i pozbawione emocji, co wykonawcy zastygający w rozmaitych pozach zdawali się jeszcze bardziej uwydatniać.

I kiedy można było sądzić, że otrzymaliśmy dowód, iż tzw. operowy weryzm, którego "Rycerskość wieśniacza" jest sztandarowym dziełem, całkowicie się zestarzał, w drugiej części wieczoru nastąpiła we Wrocławiu zadziwiająca odmiana. W "Pajacach" będących kolejną odmianą miłosnego trójkąta emocje pulsują od pierwszych niemal taktów, a perypetie bohaterów śledzi się z zainteresowaniem.

Z pewnością reżysera bardziej zainspirowała ciekawsza konstrukcja "Pajaców". Leoncavallo zastosował "teatr w teatrze", oryginalnie wymieszał commedia dell'arte z krwawą tragedią. Oto na oczach wiejskiej widowni Pajac staje się świadkiem niewierności Kolombiny, a więc musi nie tylko odegrać swoją sceniczną rolę, ale i zmierzyć się z tym, że w życiu żona przyprawiła mu rogi.

Zawodziński bawi się teatralno-cyrkowymi konwencjami, zacierając granice między grą a życiem, między aktorami a widzami. Każdy bohater Leoncavalla przecież udaje: zżerany zazdrością Canio nosi maskę pogodnego Pajaca, Nedda-Kolombina gra troskliwą żonę, Tonio to przyjaciel Cania, ale kieruje nim chęć zemsty na Neddzie, która odtrąciła jego zaloty.

Jest wszakże we wrocławskich "Pajacach" coś więcej niż tylko reżyserska precyzja. Już na wstępie, gdy Mariusz Godlewski (Tonio) odśpiewuje słynny prolog - manifest weryzmu, zapowiadający, że widzowie obejrzą prawdziwe, a nie udawane łzy, każda fraza muzyki Leoncavalla zaczyna żyć.

Tenor Nikołaj Dorożkin nie zachwyca urodą głosu, ale potrafi nim wyrazić tyle ekspresji i niuansów, że jako Canio wzrusza. Kamen Chanev (Turridu u Mascagniego) dysponuje lepszymi warunkami wokalnymi, ale skupia się jedynie na tym, by oszołomić widza siłą i brzmieniem głosu.

Z dwóch odtwórczyń głównych ról kobiecych lepsze wrażenie wywarła Anna Lichorowicz (Nedda) niż śpiewająca w sposób szkolny i bez wyrazu Aleksandra Makowska jako Santuzza. Ta bohaterka Mascagniego tym razem pozostała w cieniu Jadwigi Postrożnej (Lucia).

Jaki z tego wniosek? O ostatecznym efekcie pracy reżysera decydują śpiewacy. Myśl tę dedykuję wszystkim inscenizatorom, którym wydaje się, że są w teatrze operowym najważniejsi.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji