Artykuły

Zegadłowicz w... Lombardzie

"Kocham młodzieńca co na gładkim czole, powiesił turban hańbiącej rozpaczy, spod brwi łuków włócznią wzroku kole" - podśpiewywała tekstem Zegadłowicza młoda, rozemocjonowana wrocławianka, wychodząc z trwającego grubo ponad dwie godziny musicalu "Łyżki i księżyc". Dedykowała go zapewne Tadeuszowi Kozakowskiemu, w życiu flegmatycznemu, "doranyprzyłóż" brodaczowi, za to na etacie - energicznemu pracownikowi OTO "Kalambur", który musical z poznańskiego Teatru Polskiego przeniósł po wielu staraniach do takiegoż teatru we Wrocławiu (22, 23 X 1984).

Tekst sztuki teatralnej Zegadłowicza "Łyżki i księżyc", wystawiano po raz pierwszy w stolicy Wielkopolski latem 1928 roku. Gdyby zbereźnik Emil rozgarnął kopczyk, wstał i zobaczył co zrobiono z jego tekstu 56 lat później, pewnie pokraśniałby z zadowolenia, zaspokojenia chuci. Kobitki tańcują jak się im zagra, błyskają tym a nawet owym, muzyka wymiata z "piecyków" w takim natężeniu,że lepiej nie trzeba.

Grzegorz Mrówczyński, dyrektor poznańskiego teatru i reżyser zaproszonego przedstawienia, wykombinował sobie sprytnie, że gdy starą ramotkę odkurzyć, dodać do niej kompozytora, "klawiszowca", idola Grzegorza Stróżniaka i jego zespół "Lombard", to szanowna frekwencja na pewno nie zawiedzie, trzy "S" się wcieli, a uciechy też będzie co nieco. Wszystko mu się to co do joty sprawdziło. Uwspółcześnił Zegadłowicza tak, jak to z "Pałubą" Irzykowskiego uczynił reżyser Nowicki ("Widziadło"), zaś efektem tego fastrygowania są młode buźki w teatrze, a co druga buźka dzierży kartkę i długopis czekając niecierpliwie na the end, czyli na chwilę, w której dopadną Stróżniaka, czy też śpiewającą z rzadka songi Małgorzatę Ostrowską.

Nie ma co sobie mydlić oczu, spektakl "Łyżki i księżyc" arcydziełem nie jest; nie jest nawet przedstawieniem znaczącym, zaledwie poprawnym, ale pod pomnikiem Kruczkowskiego, pardon, Fredry, wyczyszczę publicznie buty np. dyrektorowi Przegrodzkiemu, jeśli podobna propozycja po-wstanie w naszym wrocławskim teatrze, powstanie chociażby na podobnym poziomie. "Łyżki..." nie tą spektaklem intelektualnym (i w porządku), ale i one udowadniają, że ten tekst także można przybliżyć do czasów dzisiejszych, do aktualnej rzeczywistości.

Mrówczyński, który reżyserował dawniej we Wrocławiu, postawił, niemal wyłącznie na rozrywkę. Postawił na "Lombard", gdyż nawet program przedstawienia wygląda bardziej na folder reklamowy Stróżniaka niż na wydawnictwo teatralne. Wynajął dodatkowo Zofię Rudnicką, wziętą i sprawną choreografkę ustawiającą na scenie, i grecki zespół estradowy, i poważne programy baletowe, ba, obsadził nawet suflera z dobrym nazwiskiem - Jachowicz, nazwiskiem nieobcym dzieciom i młodzieży, jako autora bajek z dreszczykiem.

Całość wyszła z tego zupełnie przyzwoita. Elektroniczne propozycje Grzegorza Stróżniaka, na których widać ślady estradowych kompozycji tego muzyka czytelnie uzupełniają i fabułę. Dynamiczne songi bez wątpienia podobały się młodzieżowej publiczności, zaś jeden z aktorów, Jarosław Pilarski, sceniczny przywódca grupy punków, dał się poznać jako rasowy wokalista rockowy. Prawdą jest że podczas trwania spektaklu zalatuje co nieco bigosem. A to inwalida przyjeżdża na wózku jakby i przybyłym z poetyki Witkacego, to znowu serwowano znany fragment "Wesela" Wyspiańskiego. Król recytował przewrotnie zwrotkę piosenki grupy "Mr ZOOB", za chwilę słychać było słowa przeboju URSZULI,("Latawce, dmuchawce").

Wszystko to jednak pasowało bez zgrzytów do żartobliwej konwencji musicalu i co dla mnie, widza, najważniejsze, nie zmuszało do ziewania. Rzecz jasna, że w tym spektaklu aktorzy nie tworzyli, bo i nie mogli stworzyć, kreacji. Każdy z nich był jednakowym, niezbędnym trybikiem w dość sprawnie obracającej się machinie. Ale może właśnie dzięki temu aktorzy młodzi mogli się "wyszumieć", aktorzy starsi natomiast wyrobili potrzebną do podjęcia pensji normę.

Jedyną postacią, która raziła dysonansem w galerii aktorów przewijających się przez scenę, był robotnik i to - jak wynikało z kostiumu - przedstawiciel, wielkoprzemysłowej klasy robotniczej. Wśród purenonsensownych postaci był stanowczo za poważny, za serio. Może jednak niczym na złoty róg czekał na swoją specjalną rewolucyjną łyżkę, gdyż u Zegadłowicza łyżki właśnie były symbolem rewolucji. Żadne tam goździki czy sierpy.

Jeden z młodych widzów, wielbiciel "Lombardu" (gdy opadła kurtyna zespół dostał największe brawa), a już szczególnie Małgorzaty Ostrowskiej, przedarł się na scenę, by zdobyć upragniony autograf. Zamysł mu się nie powiódł, ale na osłodę od sprzedawcy - inwalidy otrzymał łyżkę. Czy to gwarantuje, że przybędzie jeszcze jeden rewolucjonista? W każdym razie spektakl "Łyżki i księżyc" poznańskiego teatru wątpiących natchnął nadzieją, rockmanom przyniósł minirecital "Lombardu", estetom zgrabne nogi tancerek, "Kalamburowi" deficyt, a Waszemu sprawozdawcy jako takie honorarium.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji