Z uwodziciela - gaduła
Teatr jednego aktora to ryzykowne przedsięwzięcie i najczęściej mało udane. Od monodramu wolę więc raczej godzinny monolog ciekawego faceta, który niczego nie zmyśla i nie udaje, lecz opowiada o sobie, o swojej pasji czy pracy, o swoim życiu i jego meandrach, o swoich odkryciach czy dociekaniach, o swoich prawdziwych porażkach czy sukcesach życiowych. Jeśli natomiast ktoś chce mówić ze sceny cudzym głosem (tekstem), musi sobie zadać pytanie: czym chcę widzów zaintrygować i co mam im ciekawego do powiedzenia.
Widziałem w życiu kilka znakomitych monodramów, jak np. "Pan Cogito" w wykonaniu Zapasiewicza, "Kontrabasistę" - Stuhra czy "Scenariusza dla aktora instrumentalnego" - Peszka. Oglądałem też rewelacyjnego Barcisia w jego jednoosobowym musicalu, przejmującego Bargiełowskiego w roli doktora Korczaka czy wręcz charyzmatyczną na scenie Jandę w jej monodramowych kobietach-mężatkach. Kiedy się ma przed oczyma takie właśnie kreacje, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że trzeba wiele samozaparcia lub samouwielbienia, by w pojedynkę pchać się na afisz, nie będąc Stuhrem czy Jandą.
Po udanej roli Don Juana w poznańskim Teatrze Polskim Grzegorz Emanuel porwał się na monodram B. M. Koltesa (na scenie Teatru Nowego widzieliśmy niedawno "Roberto Zucco" - ostatnią sztukę tego francuskiego pisarza). Dał się namówić na pretensjonalny, nieteatralny monolog, napisany w latach 70. Na opadającej już fali kontestacji tekst ten coś jeszcze znaczył. Może był wyzwaniem i buntem wobec sytego, konsumpcyjnego społeczeństwa dobrobytu, może był jak wyrzut sumienia. Grzegorz Emanuel wciela się w outsidera, bezrobotnego i bezdomnego cudzoziemca, samotnego i obcego. Ale Koltes to nie Camus. Irytujący jest więc literacki styl jego monologu: naturalizm walczy o lepsze z "nowofalowym" gadulstwem, z banalnym słowotokiem.
Emanuel jest wprawdzie wykonawcą o dużej ekspresji, elastyczności i plastyce. Wykonał też sporą robotę aktorską, ale nie zawsze trafnie i - co gorsza - nie wiadomo po co.