A kto to taki?
Niemal na początku widowiska w radomskim teatrze publiczność stłoczona w niewielkiej przestrzeni sali kameralnej głośno śmieje się, słuchając wypowiedzi nagranych na ulicach ich miasta, ale także i Krakowa: "Jan Kochanowski? No, po śmierci córki napisał wiersze... Jesteśmy dumni, że mieszkał na terenie naszego województwa... Ciężko pracuję, jestem technikiem z zawodu, dawno szkołę kończyłem... Hi, hi, a to będzie w telewizji, co tu mówię?" Będzie w telewizji. Reżyser przedstawienia zaaranżował bowiem w teatrze coś na kształt telewizyjnej audycji popularnonaukowej, która bawiąc ma uczyć. Jak w fotoplastikonie pojawiają się postaci historyczne, lektorzy z całą powagą właściwą dziennikowi telewizyjnemu podają fakty tyczące życia poety i zdarzeń XVI-wiecznych, elokwentny Reżyser (Andrzej Redosz) stara się wciągać do akcji widzów, itd.
Tak - znamy ten rodzaj myślenia o kulturze. Jan Kochanowski? To było kiedyś. Co my z tego dziś mamy, jak możemy wykorzystać jego słowa? Macie rację, kochani - zdają się chytrze potwierdzać podobne przekonania autorzy widowiska - a teraz weźmiemy was za rączki i poprowadzimy przez mało zrozumiałe słowa, jakże odmienne od prostych i łatwo wpadających w ucho słówek poetów piszących dla waszych, drodzy młodzi przyjaciele, ulubionych zespołów, prawda? Widz, który bez większych oporów ulega podobnym namowom, powinien w dalszych częściach spektaklu zostać zmuszony do refleksji nad wartościami niewątpliwymi, powinien usłyszeć poezję nie poddającą się prawom mody, rynku, poezję wyrażającą prawdy ciągle żywe. Z tak sformułowanego założenia urodziło się jedno z dziwniejszych przedstawień, jakie widziałem w ostatnich miesiącach.
Janusz Pulnar i Wowo Bielicki ułożyli scenariusz niekonwencjonalny - ani akademijny montaż wymuszony po trosze czterechsetną rocznicą śmierci poety, ani dokumentalny quasi-dramat pokazujący tak czy inaczej wyobrażoną psychikę bohatera, jego życie i czasy. W pierwszej, chwilami wyraźnie kabaretowej, części zmieszczono nawet lekcję nieszczęsnego Bladaczki z "Ferdydurke". Młoda publiczność świetnie przyjmuje drwinę z werbalnego jedynie sposobu kreowania wielkości artysty. No tak - Kochanowski także "wielkim był". Ale później, gdy trzeba ową wielkość udowodnić, reżyserowi nie starczyło pomysłów inscenizacyjnych, a zespołowi umiejętności, by pokonać ów gombrowiczowski chichot unoszący się nad sceną.
Rozpoczynanie "Odprawy posłów greckich" (druga część grana w ogromnym foyer przed sceną główną) od "renesansowego" dziennika telewizyjnego przydaje natychmiast wszystkiemu, co się za chwilę zobaczy, rodzaj cudzysłowu. Przedstawienie zamienia się w rodzaj komentarza utworu, wydarzeń i konfliktów. Ten sam chwyt na początku ostatniej części (w dużej sali widowiskowej), zawierającej i "Treny", i "Pieśni", i refleksyjne "Fraszki", jest już pustym gestem inscenizatorskim kłócącym się zdecydowanie ze spokojem tchnącym ze słów, w których uwidacznia się mądrość człowieka z dawnej epoki.
Warto jednak zauważyć, że scenariusz stara się zawrzeć niezwykle szeroki obraz twórczości poety. Nie jest fabularny, może więc opierać się jedynie na nastrojach, na wykorzystaniu napięcia płynącego z wewnętrznej wartości tekstów. Czyli podstawowe przesłanie mają nieść tu aktorzy, jako ci, którzy zmaterializują zapisaną poezję.
W programie szukałem nazwiska artysty, który pomagał radomskim aktorom wnikać w zawiłości nie docenianej dziś sztuki recytacji - nie znalazłem. A ktoś taki powinien być równym reżyserowi twórcą podobnego zdarzenia. Jego sens zawarty jest w słowie, a większości wykonawców brakuje po prostu umiejętności, by wyjść poza obowiązujące dziś schematy głośnej interpretacji dawnej poezji. Kontakt emocjonalny to nie wszystko. Dlatego słuchało się z przyjemnością Magdaleny Radłowskiej i Stanisława Sparażyńskiego (także w pewnych fragmentach Krystyny Michel), którzy potrafili przekazać filozoficzny sens formy poetyckiej, jej konwencjonalność kryjącą wagę przesłania autorskiego. W świecie Kochanowskiego respektowanie zasad pisania (tworzonych na dodatek przez pisarza; pamiętajmy, że to jeden z kodyfikatorów gramatyki, nawet ortografii) było aktem samookreślenia się człowieka. Ale jak dziś odtworzyć ten proces?
Nie jest także jakąś szczególną "winą" zespołu teatru radomskiego, że nie udało się udowodnić na scenie retorycznej wartości poezji sprzed czterech wieków. Nikły odzew rocznicy śmierci poety w innych teatrach mówi, że inni także najczęściej unikają zgłębiania zasad rządzących kulturą dawnych epok i zadowalają się pobieżnym oglądem. Ale do istoty "Trenów" nie dotrze się stwarzając nastrój melancholijny, a do "Pieśni Świętojańskiej" - budując teatr układów tanecznych.
Aby zdobyć świadomość innego statusu tekstu, trzeba by przyjąć zupełnie inny niż to się najczęściej dzieje sposób pracy. O konieczności dogłębnych studiów nad utworami z dawnych epok mówił w Warszawie kilka miesięcy temu Peter Stein. Praktyka Konrada Swinarskiego polegała także na poszukiwania prawdziwych, a nie współczesnych, potocznych, motywacji dla słów pisanych w dawnych, nie znanych naszemu doświadczeniu, czasach. Kogo dziś jednak stać na podobny wysiłek? Twarda rzeczywistość wymusza "produkcję przedstawień". A w efekcie Gombrowicz ma rację, bo cóż znaczy pod naporem pewnej siebie współczesności uznana przez śmiesznego Bladaczkę dawna wielkość...
Żeby jednak uniknąć demagogicznego stawiania problemu, powiedzieć trzeba, że inscenizowanie Kochanowskiego nie jest wcale ponad siły współczesnego naszego teatru. Wśród wielu wystawień "Odprawy posłów greckich" zdarzyła się jedna, która nie była ani wątpliwej jakości malowanką historyczną, ani naiwnie uwspółcześnianym traktatem politycznym. Przedstawienie wyreżyserował lat temu osiem Andrzej Witkowski, kilka miesięcy przed swą śmiercią. Tekst Kochanowskiego żył, bo czas akcji spektaklu był jednocześnie czasem budowania rytuału. Słowa, powszechnie znane słowa i o "morskiej pławaczce", i "wy, którzy Pospolitą..." przywoływano jakby po raz pierwszy wobec widzów.
Witkowski dotknął wtedy istotnego klucza teatralnego, otwierającego nowe możliwości przed literaturą staropolską - nikt nie poszedł tą drogą. Wowo Bielicki próbował inaczej - od nas, współczesnych, ku przeszłości lecz i tym razem zamysł, choć dobrze czytelny, rozmył się w niedostatkach i nieumiejętnościach. A więc - Jan Kochanowski? Któż to taki?