Kilka chwytów na flet prosty
"Hamlet", niezależnie od tego, w jakiej epoce po niego sięgamy, jest utworem tak znaczeniowo skomplikowanym, że aby go przetransponować na scenę i opowiedzieć widzom w zrozumiały, obchodzący ich sposób, trzeba co krok dokonywać przemyślanych i konsekwentnych wyborów - bo nic nie jest w nim oczywiste, od przebiegu zdarzeń po motywacje postaci. A zarazem "Hamlet" - jak chciał Jan Kott - rzeczywiście jest jak gąbka, która "wchłania w siebie od razu całą współczesność". Rzecz w tym, by przedstawiając ową gąbkę publiczności - wszystko jedno, czy na początku XVII, czy u schyku XX wieku - obchodzić się z nią umiejętnie, w przeciwnym razie wyciśnie się z niej jedynie chaotyczny strumień mało przejrzystej wody. Przedstawienie, które według Szekspirowskiego "Hamleta" przygotował Krzysztof Warlikowski, jest rezultatem takiego właśnie, nazbyt gwałtownego i nieumiejętnego chwytu. Warlikowski rozegrał swego "Hamleta" na niskim, prostokątnym podium, z widownią po obu stronach. Ascetyczna scenografia i umowne kostiumy odpowiadałyby wpisanej w tekst inscenizacyjnej oszczędności, gdyby służyły spektaklowi, jego bohaterom i przesłaniu, a nie stawały się - wraz z instrumentalnie potraktowanymi aktorami - tworzywem komponowanych przez reżysera obrazów. Warlikowski ułożył bowiem przedstawienie z obrazów i obrazków, często symultanicznych, udanych bardziej, mniej albo wcale. Obrazów nie powiązanych wyraźną myślą przewodnią, pospinanych jedynie drugorzędnym tu (a często po prostu niesłyszalnym) tekstem oraz tzw. nastrojową, dobrą skądinąd muzyką Pawła Mykietyna. Poza ową płaszczyzną wizualną, zdolną przyciągnąć uwagę może przez kilkanaście minut, nie ma w istocie niczego. Ani pełnowymiarowych postaci - więc także relacji między nimi, uczuć i doznań, ani spójnej wizji świata, hamletycznego komunikatu A.D. 1999. Gdy brakuje relacji i emocji, trudno o konflikt i napięcia dramatyczne. To zaś sprawia, że spektakl jest, od początku do jakże odległego końca, przede wszystkim okropnie nudny. Konsekwentnej, więc interesującej myśli nie sposób odnaleźć nawet tam, gdzie wydaje się ona pojawiać. Gdy w pierwszej części jako Duch występuje ten sam aktor, który gra Aktora przybyłego do Elsynoru, można sądzić, że realizowany jest znany od dawna wariant "Hamleta" bez metafizyki - aktorzy z takich czy innych pobudek udają Ducha, by sprowokować księcia. W części drugiej ów aktor gra jednakże i Grabarza, i Ozryka, mamy więc do czynienia nie ze spójną interpretacją, lecz z kompresją aktorskich etatów. I tak jest ze wszystkim - echa, sygnały, refleksy sensów nie domyślane, nie przeprowadzone, nieżywe.
Nie ulega bowiem wątpliwości, że reżyser o rozmaitych rzeczach słyszał i zapragnął je mieć, wszystkie naraz, w swoim przedstawieniu. Słyszał, że w postmodernizmie ważna jest interkulturowość i ponadeuropejskość, zafundował nam więc przed "Zabójstwem Gonzagi" zapasy w stylu japońskim, przyszyte do "Hamleta" bardzo grubymi nićmi. Słyszał o Freudzie i kompleksie Edypa, każe więc Hamletowi być nagim w rozmowie z matką. Koncept ten rozsypuje się w żałosną groteskę, gdy nagi książę rzuca się na Poloniusza i zabija go - niewidocznym w ciemności sztyletem. Słyszał również, że nasz Gombrowicz wiele "Hamletowi" zawdzięcza, usiłuje więc - a rebours - czytać, czy raczej pokazywać Szekspira przez Gombrowicza. Stąd Ofelia upozowana na Iwonę księżniczkę Burgunda, skundlony dwór ze "Ślubu" rodem, a zapewne i obnoszone w kółko "krzesełka lorda Blotton". Wreszcie słyszał, a może nawet wie, że najbardziej jest dziś modne eksponować mniejszości seksualne. W rolach Rosencrantza i Guildensterna obsadził zatem aktorki, najwyraźniej jednak nie po to, by ukazać nieokreśloną Szekspirowską "płeć Rozalindy". Na scenie obserwujemy bowiem dwie panienki uchodzące za chłopców, które bardziej niż dwuznaczną grą o Hamleta zajęte są całkiem jednoznacznym związkiem ze sobą - do czego im więc książę?
Jako się rzekło, brak w przedstawieniu pełnowymiarowych, Szekspirowskich postaci. Aktorzy z woli reżysera stali się figurami, elementami układanki, i nawet ich ewentualna akceptacja takiej manipulacji nie usprawiedliwia. Jest przecież reżyserską zbrodnią zmuszać np. aktorkę, dla wątpliwego efektu obsadzoną w męskiej roli, do intymnego współżycia z fletem Hamleta, co daje "obrazek"w stylu trzeciorzędnej pornokomedii z cyklu "Podnieć się z Polsatem". Dlatego nazwisk aktorów w owym przedsięwzięciu uczestniczących nie wymieniam - z wyjątkiem dwóch. Jacek Poniedziałek wystąpił w roli tytułowej - i tego pominąć się nie da. Wystąpił z założeniem, że nie tyle tworzy postać, co niejako sam jest Hamletem - wbrew istocie teatru. W rezultacie blady, nieokreślony wobec ludzi i świata książę nie przyciąga uwagi ani nawet nie bulwersuje, szybko ulatując z pamięci. Natomiast Magdalena Cielecka jako jedyna chciała chwilami i próbowała mimo wszystko uczynić swą Ofelię prawdziwą, czującą i cierpiącą osobą dramatu. I te chwile warto zapamiętać. Nieliczne minuty wobec trzech godzin przedstawienia.
Inscenizatorzy tak dawniej, jak i teraz sięgają po "Hamleta", by zmierzyć się z arcydziełem, kamieniem probierczym profesji, ale przede wszystkim po to, by swoim współczesnym przekazać za jego pośrednictwem rzeczy ważne, nawet najważniejsze. I wszystko jest dozwolone pod warunkiem, że istotnie ma się coś do powiedzenia i potrafi się tego profesjonalnie dowieść. W przeciwnym razie posługiwanie się "Hamletem" to nadużycie, i z takim właśnie przypadkiem mamy do czynienia. Lepiej powtórzyć za Guildensternem "na flecie grać nie umiem", niż porywać się na utwór, którego potencjał (u nas wyznaczony przez Wyspiańskiego i Swinarskiego) tak bardzo przewyższa rezultat teatralnych poczynań.