Artykuły

"Okno" Iredyńskiego w Radomiu

Teatr radomski otworzył sezon na małej scenie sztuką Ireneusza Iredyńskiego pt. "Okno", w reżyserii Jerzego Wasiuczyńskiego, w adaptacji scenicznej Zygmunta Wojdana, z muzyką Jacka Szczygła, w oprawie scenograficznej Karola Jabłońskiego. Muszę jednak na początku opisywania tego przedstawienia powiedzieć, że wychodziłem z teatru z poczuciem zawodu, niedosytu, jakiejś niepełności, czegoś bardzo powierzchownego.

Zastanawiam się nad tym, chcąc dociec przyczyny, bo przecież do autora mam raczej zaufanie i wiem, że umie "robić" czy "pisać" teatr, zna jego wszystko tajemnice, zawsze tworzy znakomite dialogi (np. w "Daczy", w "Ołtarzu wzniesionym sobie" czy "Terrorystach") oraz sytuacje napięć dramatycznych nie tylko w świecie otaczającym, lecz także w bohaterach. Mając to wszystko w świadomości zachodziłem w głowę gdzie przyczyna owego "nienasycenia", bo przecież reżyserii nie można - tak się przynajmniej zdaje - nic zarzucić. Więc co z tym fantem zrobić?

Myślę, że odkryłem tajemnicę tego przedstawienia; ono jeszcze nie było gotowe do publicznego wystawienia, choćby dlatego, że aktorzy nie znali tekstu na pamięć i najpierw słychać było na widowni suflera, a potem aktora. Konsekwencją tego stanu rzeczy była określona postawa bohaterów (aktorów), którzy poruszają się niepewnie i mówią niewyraźnie. Cała ich uwaga skupiona jest na słuchaniu. Dla mnie było to odkrycie, że aktor nie może grać dobrze, jeśli nie dostrzega widowni, kierując swoją uwagę na "głos spoza sceny". Jest to tym prawdziwsze odkrycie, że aktorzy radomscy - w tym przypadku p. Ewa Betta - umieją grać. W przedstawieniu "Okna" aktorka porusza się i mówi jak debiutantka, która wyszła po raz pierwszy na scenę i zżera ją trema. Ta gra jest zupełnie niedojrzała - chciałoby się zobaczyć inne gesty, inną mimikę, inne reakcje, bardziej prawdopodobne. Tutaj - jak się to mówi - reżyser sztukę puścił, ona miała się niby bronić sama. A może ani reżyser, ani adaptator nie skonkretyzowali do końca własnych wizji tego spektaklu? Odnosi się wrażenie takie: zrobimy i zobaczymy, co z tego wyjdzie!

Wiadomo także, ze wtedy rzadko cokolwiek wychodzi, a już najrzadziej w teatrze. Mówię: najrzadziej, to znaczy czasem jednak coś wychodzi czy może wyjść, ale pod pewnym warunkiem: aktorstwo jest znakomite.

To dobrze, że radomski teatr dorobił się już video i uznał za stosowne pochwalić się w tym przedstawieniu aż trzema ekranami, na których pojawiają się te same obrazy zsynchronizowane ze sobą. Zastanawiało się tylko nad funkcją sprzętu video w tym spektaklu. Jedyne wytłumaczenie, jakie znalazłem dla tego zabiegu: aktorzy wstydzili się śpiewać na scenie, więc robią to na ekranie. To w takim razie poczekajmy, a w teatrze oglądać będziemy tv, natomiast aktorzy w tym czasie będą siedzieć w bufecie przy kawie. Żarty na bok!

Przedstawienie "Okna" na skutek wprowadzenia video utraciło przejrzystość oraz jednolitość stylistyczną, robi wrażenie fragmentarycznego, składającego się z epizodów. Jednym z takich epizodów jest niewątpliwie spotkanie Krzysztofa (Waldemar Walisiak) ze Starszą Panią (Renata Kossobudzka) rozegrane na wysokim poziomie.

Wydaje się również, że sama sztuka nie jest najlepsza w dorobku Iredyńskiego, chociaż dialogi napisane zostały wręcz po mistrzowsku. Ich celność, polegająca na zastosowaniu języka aforystycznego i znakomitego pointowania kwestii została przez aktorów zaprzepaszczona niemal doszczętnie. A przecież w dramaturgii Iredyńskiego język pełni funkcję podstawową, bo nie sytuacje czy epizody lecz dialogi bohaterów ujawniają dramaty ludzkie, odzierają z wszelkich ornamentów i konwencji ludzkie zachowania, ukazując nierzadko wewnętrzną pustkę. Tak jest i tutaj w "Oknie", chociaż struktura tej sztuki jest za mało spoista. Mamy taki indywidualny dramat dwojga ludzi, z których każde chciałoby zachować pewien azyl i psychiczny, i fizyczny.

Punki kulminacyjny tego dramatu ujawnia się w rozmowie Barbary (Ewa Betta) z Krzysztofem. Ona żąda, aby zamieszkał w jej schludnym mieszkaniu (M-2?), bo nadarza się okazja zamiany dwóch małych (jej i jego mieszkania) na jedno większe. On jednak nie wyraża zgody, bo - jak twierdzi - potrzebna mu jest świadomość, ze w każdej chwili może wrócić, ma gdzie wrócić. To jest jego indywidualna wolność, która także daje komfort podejmowania nieskrępowanych decyzji. Przerażenie ogarnia człowieka na mysi, że tak można wzajemnie ranić się słowem, niszczyć, poniewierać.

Iredyński nie szukał specjalnie niezwykłych ludzi i niezwykłych sytuacji. Posługiwał się tym, co go otaczało i co nas otacza na co dzień. Jego bohaterowie walczą o zauważenie przez drugiego, o miejsce przed rzeczami. Krzysztof pisze swoją "księgę ksiąg", ciągle redagując nowe jej wersje. To "sympatyczne zajęcie, ale mnisie" (jak mówi Starsza Pani) odciąga go od Barbary. Poplątanie egoizmu z miłością, zła z dobrem stanowi osnowę życia. To jest jego dialektyka i dynamika.

Andrzej Zieniewicz w szkicu o dramaturgii Iredyńskiego (Iredyński: mała Apokalipsa z figurami) dostrzegł tezę, że "w człowieku śpi bestia, o której on nic nie wie". Historia przekształciła tę tezę w moralitet perwersyjny o szkole terroru. Autor "Okna" w jednym z wywiadów stwierdził, że pisze ciągle jedną i tę samą sztukę o przemocy, a metodą pisarską jest dla niego "analiza zjawiska przez syntezę". Lesław Eustachiewicz powiada, że "dramaturgia Iredyńskiego balansuje w dalszym ciągu miedzy maską uniwersalną i maską regionalną".

Wydaje się, iż ten uniwersalizm maski doprowadzić można do odkonwencjonalizowania życia, bo autor "Daczy" jest wrogiem tak zwanych "formuł na życie", ale jest również przeciwnikiem życiowego krętactwa, zwłaszcza krętactwa z samym sobą.

W "Oknie" pokazanym na radomskiej scenie, dość blado wypadł ten, chyba jeden z ważniejszych, wątek sztuki o zmaganiu się człowieka z samym sobą, o podejmowaniu ciągłych prób przezwyciężenia w sobie siebie. Krzysztof pięć dni w miesiącu jest trzeźwy (bo tak postanowił) i wtedy usiłuje tworzyć. Broni tego prawa do trzeźwości. Każdy bowiem ma prawo do siebie takiego, jakiego chce sam widzieć.

Wracam do pytania postawionego na początku tych uwag: dlaczego to przedstawienie nie daje pełnej satysfakcji widzowi, pozostawiając jakiś niedosyt. Odpowiedź teraz rysuje się bardziej wyraziście: samą sztukę odczytano chyba zbyt powierzchownie, sprowadzając jej problemy do wymiarów ekscesu towarzyskiego, Konsekwencją takiego odczytania tekstu jest wspomniane już "puszczenie" sztuki, aby się grała sama. Zbyt intensywna praca suflera ratowała to przedstawienie, chociaż nieskutecznie (suflerowi należy przyznać specjalną premię, bo przedstawienie "nim stało").

Na zakończenie trzeba stwierdzić, że nie jest to błyskotliwe otwarcie sezonu w Radomiu. Nie jest to - jak sądzę - objawem zniechęcenia czy pomniejszenia ambicji. Przed kilku laty zupełnie dobrze wystawiono na tej scenę postać kobiecą i była bardzo dobra. Wtedy poznałem autora, który zjawił się w Radomiu na przedstawieniu i był zadowolony z realizacji jego sztuki.

Trzeba poczekać na dobrą premierę w teatrze radomskim. Może to będzie już następna? A może w tym sezonie w ogóle jej nie będzie? Kto pożyje - zobaczy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji