Paskudni pięćdziesięcioletni
I przyjdzie dzień, kiedy naród upomni się o niego - powiedział ktoś po tragicznej śmierci Marka Hłaski na obczyźnie.
Kilka razy naród upominał się, a parę lat temu - skutecznie. Dziś zatem, mamy: książki, filmy, spektakle. Te ostatnie, w większości, niezadowalające. Jak gdyby literatura Hłaski organicznie broniła się przed adaptacjami teatralnymi. I oto jest wyjątek znakomity: "Repetycje teatralne" z "Pięknych dwudziestoletnich" Marka Hłaski. Przedstawienie przywiezione przez Teatr Polski z Wrocławia i zaprezentowane w warszawskim Teatrze Kameralnym w ramach Teatru Rzeczypospolitej.
Dwóch aktorów (Bronisław Wrocławski - gościnnie i Ryszard Kotys) oraz pojawiający się od czasu do czasu, harmonista (Paweł Okoński) to cała obsada tego skromnego spektaklu. W ascetycznym wystroju sceny (dwa krzesła, stolik, maszyna do pisania, okno w głębi), ci dwaj prowadząc ze sobą dialogi - w których na zmianę przyjmują rolę Hłaski - próbują opowiedzieć ileś dni z życia pisarza. Dni chmurnych i czasem łaskawych, dni prawdziwych i prawdziwie zmyślonych, dni jakże burzliwych i dramatycznych. Starczyłoby ich na obdzielenie nie jednego, a kilku losów ludzkich.
Tekst jest tu tak silny, tak gęsty od znaczeń i napięć dramatycznych, tak bogaty obyczajowo i fascynujący przewrotnością, że to on staje się bohaterem tego przedstawienia. Aktorzy zaś pełnią tu funkcję medium. I robią to znakomicie: mądrze i dyskretnie. Prostą, subtelną kreską znaczą swoja obecność na scenie. Pamiętając, wszakże, iż to nie oni są tu najważniejsi, lecz myśl autora, której okazali się świetnymi nośnikami. A myśl autora wyłożona jest jasno. "Piękni dwudziestoletni" (obejmują kilka ostatnich lat pobytu Hłaski w Polsce i pierwsze lata na Zachodzie) to rodzaj ironicznego rozliczenia się pisarza z dotychczasowym życiem i otaczającą rzeczywistością determinującą jego skomplikowane losy. Rzeczywistością jakże często okrutną dlań i niesprawiedliwą.
"Repetycje" to piękne, mądre, wzruszające przedstawienie, zrealizowane powściągliwie z umiarem i wyraziste dramaturgicznie. Mimo że przecież wszystko się tu miesza i przenika wzajemnie: rzeczywistość i fikcja, fakt i iluzja, a także nastrój gorzkiego kabaretu i zabawnej mistyfikacji, prawie niepostrzeżenie przechodzący w tragiczny wizerunek człowieka nieustannie szamoczącego się w pułapce życia.
Jak to szło? - starają się przypomnieć bohaterzy "Repetycji". I nagle słowa układają się w refren znanej niegdyś melodii: "Dzień jak co dzień, ponury dzieńe jak co dzień, tylko wóda zapomnienie da..." Znakomita scena, ładnie aktorsko rozegrana i jakże istotna - wyznacza niejako cezurę między polskim i zagranicznym okresem pisarza.
Andrzej Czerny, reżyser i autor scenariusza, dokonał świetnej adaptacji celnie wybranych wątków z tej wielowątkowej, przecież opowieści. Opowieści o człowieku niełatwym, skomplikowanym, kontrowersyjnym, a jednocześnie romantycznym buntowniku, który żył i myślał niekonwencjonalnie, nie mieścił się w żadnych ramach, ni tu, ni za granicą, który zarówno smak sukcesu, jak i gorycz klęski poznał dojmująco, i który nie potrafił nigdy w swym krótkim 35-letnim życiu ułożyć własnych spraw osobistych. Do końca, przecież, nie znalazł domu rodzinnego i zmarł w kraju, którego nie lubił, od którego uciekał.
Klimat emigracyjnej tułaczki, tęsknoty za ojczyzną, za swoim miastem, za ulicą i ulubionymi miejscami - obecny jest w tym przedstawieniu od pierwszej po ostatnią scenę. I cóż się dziwić, że w ostatnim wywiadzie udzielonym zachodnioniemieckiemu pismu, na kilka dni przed śmiercią. Hłasko powiedział: "Mógłbym pisać po angielsku, ale językiem, którym nazywam wszystkie uczucia jest polski. Moje korzenie są w Polsce".
Z prezentowanego na scenie swoistego rodzaju pamiętnika, o którym pisarz kiedyś powiedział, że trzeba go traktować żartobliwie, albowiem ani wiek Hłaski - 31 lat - ani dorobek pisarski nie predysponuje autora do pisania pamiętników na poważnie, wyłania się portret młodości rówieśników pisarza - "pięknych dwudziestoletnich". Mimo pozornej wesołości, wiele w tym portrecie goryczy, zawiedzionych nadziei i tragedii. Niektórzy z nich stawili się teraz na widowni, już jako "paskudni - pięćdziesięcioletni" i ze wzruszeniem wracali w przeszłość.
Ktoś szepnął: "To prawie tak, jakby Marek wpadł tu na chwilę z Kameralnej. Blisko."