Artykuły

Wszystko już było

Żyjemy w czasach, które żywią się jeśli nie plagiatem, to ponad wszelką wątpliwość powtórzeniem. Nie mamy amunicji, aby z tym walczyć, co więcej, walka wydaje się bezcelowa. Tym bardziej, że patchworki sklecone ze znanych już wcześniej elementów często gęsto bywają frapujące. I nie da się zbyć ich gotową formułą, że to jedynie powtórka z rozrywki - pisze Jacek Wakar w Notesie Wydawniczym.

Dyskusja o plagiacie w sztuce w naszych czasach wydaje się od pierwszych chwil zwodnicza. Można przytaczać definicje prawne, da się przywołać nagłośnione przez media przypadki intelektualnych kradzieży, które owocowały publicznymi burzami albo - przynajmniej - burzami w szklance wody. To stosunkowo łatwe.

Warto jednak uświadomić sobie, że żyjemy w czasach, które żywią się jeśli nie plagiatem to ponad wszelką wątpliwość powtórzeniem. Nie mamy amunicji, aby z tym walczyć, co więcej, walka wydaje się bezcelowa. Tym bardziej, że patchworki sklecone ze znanych już wcześniej elementów często gęsto bywają frapujące. I nie da się zbyć ich gotową formułą, że to jedynie powtórka z rozrywki.

Rozmawiam z kolegą. Pada hasło "Wyludniacz". Moje skojarzenie jest natychmiastowe, biegnie do genialnego i ciemnego jak piekielna smoła opowiadania Samuela Becketta oraz - co niemniej ważne - wspaniałego spektaklu Serge'a Merlina, oglądanego kilka lat temu na warszawskim festiwalu "Gorzkie żale", który był tego literackiego arcydzieła wprost genialną interpretacją. Skojarzenie mojego przyjaciela idzie innym torem. Prowadzi do utworu zespołu Armia z albumu "Trio Dante", gdzie tyle samo jest odniesień do Dantego z jego "Piekłem" i autora "Czekając na Godota", co do wcześniejszej twórczości punkowego kolektywu. "Kopia jest matką oryginału" - mawiają postmoderniści, wskazując na trudności z dotarciem do źródła. A skoro źródło pozostaje ukryte, kopie zaś łatwe do rozszyfrowania, siłą rzeczy snop światła pada właśnie na nie.

Granice z każdą chwilą stają się bardziej płynne. Przykłady z mojego teatralnego podwórka. Jan Englert, który miał szczęście pracować z doprawdy wielkimi reżyserami, gdy zarzuca się mu, że kradnie od innych rozwiązania sceniczne, tylko podbija bębenek. Przyznaje, że owszem, czyni tak. Od Jerzego Grzegorzewskiego "kradnie" jedno, od Jerzego Jarockiego - drugie, a od Erwina Axera - jeszcze co innego. Tyle tylko, że wszystkie te świadome zapożyczenia złączone w jedno przedstawienie dają w efekcie przedstawienie Jana Englerta, utrzymane w jego własnym reżyserskim stylu, który wyznacza dobrze pojmowany eklektyzm oraz pełen szacunku stosunek do literatury.

Własnemu doświadczeniu nie przeczy też chociażby Marek Kalita, aktor przed laty Krystiana Lupy, potem Grzegorza Jarzyny, a od dekady mniej więcej przede wszystkim Krzysztofa Warlikowskiego. Robi na przykład "Generała" Jarosława Jakubowskiego (przedstawienie warszawskiego Teatru IMKA), rzecz, której nie nazwanym wprost bohaterem jest Wojciech Jaruzelski, w konwencji, której patronem mógłby być David Lynch - widać w niej wpływy artystów, z jakimi zetknął się na swej drodze. Spektakl jest jednak całkowicie autonomicznym dziełem, przefiltrowanym przez wrażliwość samego Kality.

Co innego, niestety, ostatnie praca twórcy, czyli "Ichś Fiszer" Hanocha Levina na tej samej scenie. To istna szarada, polegająca na porządkowaniu poszczególnych obrazów. Ten wzięty z "Kruma" Warlikowskiego, a tamten z jego "Oczyszczonych". Po odrębności spojrzenia Kality nie pozostał tym razem nawet ślad. Świadczy to o niskiej jakości tego akurat przedstawienia, ale nie widzę sensu w oskarżaniu go o plagiat. Raczej o chwilowy, miejmy nadzieję, brak umiejętności odróżniania wtórnego od świeżego.

Istnieją zresztą sceniczne obrazy, od których trudno się uwolnić. Gdy ktoś zobaczył, jak strumieniami wody chociażby w przedstawieniu "Vollmond" operowała Pina Bausch, zawsze już będzie porównywał podobne sekwencje z olśnieniem podczas tamtego widowiska. Nie znaczy to jednak, że wszyscy po Pinie od niej "kradną". Raczej, że posługują się tymi samymi środkami, tyle że umieją znacznie mniej.

Bywają artyści, którzy całą swą twórczość opierają na powtórzeniach, pozostając osobowościami na wskroś oryginalnymi. Taki na przykład Quentin Tarantino swą fascynację kinem i wiedzę na jego temat wyniósł z wypożyczalni kaset wideo, gdzie pracował, zanim zaczął kręcić filmy. Bękarty wojny, jeden z najbardziej sugestywnych jego obrazów, są przecież jednym wielkim powtórzeniem lub jak kto woli hołdem składanym dawnym mistrzom, niekoniecznie wysokich filmowych gatunków.

Rzecz tylko - jak zazwyczaj bywa - w pamięci i samoświadomości twórców i odbiorców. Najgorsze to myśleć, że wszystko zaczęło się wczoraj. Kiedy się wie, że wszystko już było, to w czerpaniu z tego wszystkiego wcale nie musi być nadużycia.

Na zdjęciu: "Generał", Teatr Imka

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji