Artykuły

Historycy, psiakrew!

Wrocławskie "Wesele" Grabowskiego to spektakl chwilami naprawdę rzetelny, ale od początku do końca martwy, muzealny, operowy. Właściwie równie dobrze można by go zaśpiewać.

Co tu dużo mówić, ucieszyła mnie wiadomość, że do pracy nad wrocławską premierą "Wesela" Mikołaj Grabowski zatrudnił w roli konsultanta Rafała Węgrzyniaka - prawdziwego historyka teatru, au­tora kilku książek o arcydziele Wyspiańskiego.

Znając skalę teatralnej wyobraź­ni reżysera "Opisu obyczajów", można było przypuszczać, że w ra­mach prowokacyjnego ekspery­mentu Węgrzyniak usiądzie na sce­nie w fotelu i będzie na bieżąco ko­mentował spektakl, wskazywał w tekście miejsca niezrozumiałe, tłumaczył poetyckie metafory na ję­zyk ludzki, prezentował dalsze losy pierwowzorów bohaterów "Wesela". Słowem - zmieniał zgrany do cna

inscenizacyjny banał utworu (kosy, sukmany, tańce, alkierz i oczywiście złoty róg) we współczesny dyskurs o "Weselu". W śmiałe testowanie je­go żywotności, konfrontowanie postaw sprzed stulecia z naszymi dzisiejszymi wyborami. Utwór Wyspiańskiego jawiłby się wtedy obrosły bluszczem znaczeń doda­nych mu podczas kolejnych pokole­niowych lektur i inscenizacji.

Po podobny pomysł sięgnął prze­cież 10 lat temu Peter Greenaway w głośnym "TV Dante". John Gielgud recytował "Boską Komedię" na tle migającej średniowiecznej ikonografii. Co jakiś czas w małym okienku w rogu ekranu pojawiały się gadające głowy literaturoznawców, poetów, historyków, socjologów, demonologów, ba - nawet astronomów i lekarzy objaśniają­cych świat pojęć Dantego, stan ów­czesnej wiedzy, imiona mitologicz­ne, meandry biografii autora. I co? Telewizyjny spektakl oglądało się z zapartym tchem. Wszystko, co do­tąd zawikłane, ciemne i niejasne, nabierało nagle prostoty, sensu i czystości. I właśnie czegoś takiego spodziewałem się po wrocławskiej premierze.

Węgrzyniak pilnuje kostiumów

Niestety, koncepcja Grabowskie­go rozminęła się w sposób drastycz­ny z moimi oczekiwaniami. Jak się okazało, zatrudniony historyk nie miał widzom niczego tłumaczyć, ale po prostu bronić autora przed re­żyserem, aktorami i publicznością. Węgrzyniak okazał się strażnikiem kostiumów z epoki i integralności tekstu: "Uwaga! Żadnych skrótów i znaczeniowych przeinaczeń!". Ma być tak, jak kiedyś było, albowiem, jak wiadomo, to, co było, jest nieja­ko z założenia lepsze od tego, co do­piero będzie. W programie spekta­klu zamieszczono nawet filipikę przeciwko radykalnym uwspółcześnieniom "Wesela".

Pietyzm, z jakim Grabowski i je­go konsultant potraktowali sztukę Wyspiańskiego, przypomina jako żywo krakowski spektakl Piotra Paradowskiego z roku 1973. Dwaj wybitni historycy teatru Jerzy Got i Zbigniew Raszewski czuwali w nim nad wierną rekonstrukcją przedstawienia. Zredagowali w zgo­dzie z oryginałem tekst sceniczny "Wesela", odtworzyli ruch, kostiu­my i gesty aktorów z roku 1901. Tak pomyślane "Wesele" okazało się ku zdumieniu teatrologów-entuzjastów dziełem absolutnie martwym. Marzący o karierze reżysera młody aktor Mikołaj Grabowski grał w nim - nomen omen - postać Widma.

Teraz będę poważny

Mikołaj Grabowski jako artysta zawsze żył tym, czym żyła jego publiczność. Złościła go sytuacja po­lityczna, cierpiał przez kryzys eko­nomiczny, marzył o lepszym świe­cie i mądrzejszym teatrze. I w koń­cu wystawiał przedstawienia będą­ce odpowiedzią na bieżące pytania, w których polskie społeczeństwo mogło przeglądać się jak w lustrze. W ostatnich latach jednak między nim a widzami wyrósł mur sprzecz­nych oczekiwań co do celów i po­winności teatru. Reżyser jakby prze­stał wierzyć, że jako artysta komen­tujący rzeczywistość, proponujący własną wizję człowieka jest jeszcze komukolwiek potrzebny.

Jest w nim także jakaś podświa­doma tęsknota za akceptacją elit, środowiska. Instynkt samozacho­wawczy mówi mu: nie wyskakuj już dłużej przed szereg z tym swoim dwuznacznym teatrem. Deklaruje więc: "Będę robił teraz same poważ­ne przedstawienia". Dojrzałość wyobraża sobie jako powrót do teatru akademickiego. Zrywa z awangardowymi zabawami. Nowy Grabowski realizuje "Strasz­ny dwór" Moniuszki, szekspirow­skiego "Króla Leara", popularną sztukę Esther Villar. I jest to już inny reżyser, inny niż ten z "Kwartetu", "Proroka Ilji", "Pekosia", "Opisów oby­czajów". Od dwóch sezonów unika tematów trudnych, drażliwych. Nie wierzy w pranie narodowych sumień. Przestał pouczać społe­czeństwo. No bo pomyślcie, o czym artysta, niegdyś rozpolitykowany, wadzący się z historią, ciężarem polskich win, ma dziś rozma­wiać z publicznością, która żyje w "wiecznym teraz" sitcomów i reality show? Czy można grać "Wesele" dla społeczeństwa bez świadomości historycznej, odrzuca­jącego przeszłość?

Polaków dusiło, teraz nie

Jakieś fatum wisi nad reżyse­rem od lat zmagającym się z tek­stem Wyspiańskiego. "Wesele" z teatru Słowackiego z roku 1984 uznano powszechnie za nieuda­ne. Mówiło się, że Grabowski, ge­nialny adaptator prozy, dziwnie usztywnia się w kontakcie z do­brze skrojoną sztuką. Tamto przedstawienie mimo wszystkich swoich niedoskonałości oddawało jednak trafnie "chochoła" stanu wojennego: czas, w którym, jak mówił reżyser, "coś dusiło Po­laków za gardło". Rok temu upadł projekt telewizyjnego "Wesela", w ostatniej chwili obcięto fundu­sze na realizację. Może i jest w tym jakiś element sprawiedli­wości dziejowej, bo przecież mo­del wesela, czyli portret polskiego społeczeństwa, reżyser zawarł już w obu "Opisach obyczajów" Kitowicza, "Pekosiu" i "Proroku Ilji" Słobodzianka, telewizyjnym "Ostatnim lecie". I Wszyscy Świę­ci Teatru uznali, że to by było na tyle.

Wieś wypadła słabo

Wrocławskie "Wesele" jest bez wódki, ognistych tańców, rozpasanych ciał. Zamiast zbiorowości w ru­chu, w pędzie, w rozpadzie widzi­my na scenie statyczne obrazy, upozowane grupy "nosicieli kostiu­mów". Bodaj po raz pierwszy w te­atrze Grabowskiego nie ma żywych ludzi. Ba, nawet marionetek podpo­rządkowanych jednej kontrowersyj­nej tezie, cesze, obsesji.

Słabo wypadli reprezentanci wsi, jakby reżyser nie chciał w nich od­szukać ani tępej siły, ani uporu, ani zaciekłości, która przeraża i fascynu­je "miastowych" od Wyspiańskiego.

Reżyser ogranicza do minimum zabiegi inscenizacyjne. Poprzestaje na rozsunięciu tylnej ściany brono­wickiej chaty w scenie z widmami, a potem jeszcze raz w finale. Z rzad­ka puszcza dymy albo zostawia tęt­niący jak serce, dobiegający z są­siedniej izby rytm muzyki. Sytuacje ustawione są po bożemu, po liter­kach, bez psychologicznych odkryć. Przypuszczam, że Grabowski nie podłożył pod ten świat żadnego wspólnego mianownika, licząc, że widz sam poskłada sobie tę mozai­kę ludzkich namiętności, tęsknot, iluzji i uzurpacji. Ale właśnie kiedy żywych ludzi zabrakło - widz nie ma czego zbierać.

Długo można wyliczać reżyser­skie błędy: ustawienie postaci Dzia­da, Czarnego Rycerza, Hetmana, Widma prowadzi aktorów do nie­świadomych autoparodii. Jaśka na przykład gra aktor reklamujący w te­lewizji papier toaletowy. Usiłowałem dociec, czy ma to jakiś sens w spek­taklu. Chyba nie. Na dodatek w finale Żydówka Rachela po krót­kim wahaniu klęka wraz z całym za­słuchanym narodem... Cudowne na­wrócenie?

Hajdamaka wyizolowany

Z wrocławskiego spektaklu da się ocalić jedynie detale, pojedyncze role. Wiarygodny jest Henryk Niebudek w roli Księdza, zacieka­wia podstarzały nieudacznik (Pan Młody) Krzysztofa Dracza i popraw­ny Żyd Zygmunta Bielawskiego. Z innego teatru niż jej partnerzy przyszła rozwibrowana wewnętrz­nie Maryna Moniki Bolly. Podobał mi się też zagrany przez Wojciecha Ziemiańskiego chochoł-śmieć wy­wiany oknem przez wicher. Pomysł z Wernyhorą (Andrzej Wilk) jako hajdamaką, kozackim rezunem podstawionym w miejsce proroka i lirnika, pozostaje niestety wyizolo­wany z reszty spektaklu. Próżno szukać jego straszliwego dziedzic­twa w bronowickich chłopach i po­kracznych szlachciurach przebra­nych za inteligentów. Gdybyż cały sceniczny świat zmagał się z ponu­rym piętnem sarmackim, Grabow­ski nadałby swej interpretacji "We­sela" intrygujący akcent. Ale reżyser zdaje się ten wątek wyłącznie sygna­lizować, jakby zniechęcony; praw­da, on już temat przerobił, choćby w dawnych "Pamiątkach Soplicy". Wrocławskie "Wesele" nie może być uznane za żaden barometr naszych czasów. To teatr chwilami naprawdę rzetelny, ale od począt­ku do końca martwy, muzealny, operowy. Właściwie równie dobrze można by spektakl zaśpiewać.

Siedzę na balkonie i nie rozumiem

Siedzę sobie na balkonie Teatru Polskiego, oglądam dzisiejsze wy­obrażenie tamtej inscenizacji sprzed stulecia, smakuję anegdotę o tym, jak to znany onegdaj krakowski poeta wziął sobie żonę z ludu i wy­prawił huczne weselisko na wsi, i zachodzę w głowę, o co wtedy po­szło. Jakie sensy kryły te mówione teraz prawie na biało strofy o "świ­taniu", "panach żurawcach", "zapu­stach" i "krótkich żalach"? Dalibóg, nie wiem...

Żeby istotnie oddać klimat pra­premiery "Wesela", nie wystarczy wierne odtworzenie kostiumów, scenografii i gry aktorskiej z roku 1901 - trzeba by posadzić również na widowni tamtą publiczność. Dla historyków teatru byłby to z pewnością zabieg kuszący od strony badawczej. Dyrektorzy pol­skich cmentarzy komunalnych pozostają jednak w tej kwestii nie­co sceptyczni.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji