Artykuły

Bez figowego listka

NAWET ZNAWCY SZEKSPIRA - kulturalne panie, wykształ­ceni panowie, lubili mieć świat podzielony na czarne i białe, choć - wydawałoby się - ter­minowanie u autora "Hamleta" powinno raz na zawsze oduczyć dogmatyzmu.

Bo czy nie dlatego właśnie jeden z wielkich dramatów przez dziesięciolecia nie mógł zako­rzenić się w polskim teatrze, a i ciągle jeszcze jego realizacje nie zachwycają? Mowa oczywi­ście o "Koriolanie" - tragedii osnutej wokół losów patrycjusza, który nie umiał i nie chciał być prawdziwym politykiem i hołdować popularnej w tych sferach zasadzie, dopuszczającej - jak to się później mawiało - że cel uświęca środki, że wolno zadać nawet gwałt włas­nej naturze, wyrzec się na chwilę przekonań, jeśli te np. prze­szkadzają w zdobyciu władzy.

Bałwochwalczy, choć nieko­niecznie rozumiejący, stosunek do oficjalnej ideologii, tudzież chęć przypodobania się skłania­ły wielu naszych szekspirologów do znajdowania nawet w "Ko­riolanie" tego, czego być tam nie mogło - mianowicie, konfliktu pomiędzy konsulem Marcjuszem i ludem. Był genialny angielski kuglarz, ale nie aż do tego sto­pnia, by odbierać chleb Mark­sowi i zastępom jego wyznaw­ców! Sposób, w jaki lud istnie­je na kartach dramatu, absolut­nie nie upoważnia do traktowa­nia go jako strony w konflikcie, drugiego bohatera. Bo ten - jak chcą poetyczni krytycy - wie­logłowy i wieloimienny tłum jest tylko narzędziem w ręku trybunów - intrygantów i ma­nipulantów, zdolnych do po­chlebstw, umiejących łudzić obietnicami, przywdziewać wygod­ne maski. A jeśli dopatrywać się w dramacie kontrbohaterów, to już łatwiej znaleźć ich moż­na wśród ludzi, którzy poznali przyjemność decydowania za in­nych. Obawa, że mogą to stra­cić, popycha ich do intryg, a w rezultacie sprowadza klęskę na Koriolana...

Tak, postawmy trzy kropki. To, co powyżej, nie wyczerpuje przecież zagadnienia. Jako wstęp do oceny przedstawienia zreali­zowanego, w Teatrze Dramatycz­nym w Warszawie pojawić się jednak musiało. Bo przecież postrzeganie zjawisk artystyczny poprzez konflikt między rządzonymi i rządzącymi wcale dziś nie osłabło. Wręcz przeciwnie. Nawet jeśli autorzy pragną zerwać z jednowymiarowością, spojrzeć inaczej - może głębiej z boku czy z góry. Publiczność swoje wie?

A mamy właśnie do czynienia z przedstawieniem nie poddającym się łatwej aktualizacji. Rzetelnym, logicznym, spójnym, pozbawionym fajerwerków formalnych, bo nie można przecież uznać za takie błyskotliwych ról Zbigniewa Zapasiewicza i Andrzeja Łapickiego.

Ci dwaj aktorzy decydują o jakości spektaklu. Obie kreacje wyznaczają też jego sens, reszta jest swego rodzaju dekoracją, tłem. Nawet ważne figury - Kominiusz (Andrzej Blumenfeld), Tullus Aufidiusz (Marek Obertyn), Senator (Wojciech Duyryasz) - istnieją na scenie dyskretnie, wyłącznie poprzez tekst, jakby tylko po to, by stworzyć pretekst do działania tych dwóch i chyba dzieje się tak nie jedy­nie dlatego, że pozostali nie dorównują tamtym talentem.

Menneniusz w ujęciu Łapickiego i Koriolan Zapasiewicza są jak dwie monumentalne kolumny wznoszące się nad ruinami.

Łapicki stroi Menneniusza w przypochlebne miny, lizusowskie uśmiechy, udawany żal. Umie ten rzymski dostojnik być nawet skromny i pokorny, umie nawet lud zabawić anegdotą, a uchodzi przy tym przecież za mądrego i ludzkiego pana, z takich, co to - jak dziś ma­wiają złośliwcy - i rękę da­dzą do pocałowania, i w d... czę­sto nie kopną.

Inaczej Koriolan Zapasiewicza, budowany środkami wyrazisty­mi, mocnymi. Nie umie ten dzielny wojownik eksponować swoich zalet i ukrywać słabości, jest brutalnie szczery. Chełpi się odwagą - a ma przecież powo­dy, nie może opanować pogardy dla ludu - i okazuje się, że nie bez podstaw. Biedota z drama­tu jest przecież wcielonym egoizmem, tchórzostwem, zmien­nością i głupotą, i - jak dopo­wiada reżyser spektaklu, Krzy­sztof Kelm - woli w gruncie rzeczy zajmować się lepieniem garnków, skubaniem gęsi, sprze­dawaniem mioteł niż manifesto­waniem uczuć obywatelskich, czyli tzw. polityką.

Rządzący także o tym wiedzą. Mają również świadomość, że żebranie u ludu o urząd kon­sula jest właściwie tylko zwy­czajem, pozorem demokracji, ochłapem rzuconym biedakom, lecz biorą udział w farsie i żą­dają tego od Koriolana, wpędza­jąc go tym samym w pułapkę. Bo wódz spod Korioli nie umie przecież grać pokory, nie umie prosić i nie jest mu w stanie pomóc wilcza skóra. Kiedy pro­si, tym dotkliwiej znieważa, bo nie może zapomnieć, że jest to tylko mistyfikacja.

Scena żebrania o głosy - wy­reżyserowana starannie i przez wszystkich uczestników zagrana znakomicie - staje się kluczem do całego przedstawienia. Wy­jaśnia, że pycha Koriolana - piętnowana przez przeciwników i sprowadzająca na niego klęskę - jest niczym innym, tylko or­ganicznym wprost wstrętem do obłudy, manipulatorstwa, nieautentyczności. Tym samym też bardziej sympatyczną czyni je­go brutalną szczerość, nie ro­kującą wszakże sukcesów w świecie rządzonym przez poli­tyków, gdzie aby mięć minimal­ne szanse, posługiwać się trze­ba niejednym figowym listkiem.

Jeśli dobrze rozumiem inten­cje realizatorów, ostateczną klę­ską Koriolana jest już jego wy­gnanie. Reszta, czyli cała dru­ga część spektaklu - to tylko dogorywanie, rezygnacja i - mówiąc językiem dramatów an­tycznych - spełnianie przezna­czenia. Taka jest też gra Zapa­siewicza - uspokojona, zwol­niona, cichsza, a dla widza mniej efektowna.

Można oczywiście zastanowić się, czy spektakl miał być rze­czywiście opowieścią o tym, że wielcy, dumni i szczerzy poże­rani są przez małych, pozbawio­nych godności i fałszywych czy się tylko takim stał poprzez wspa­niałą kreację Zapasiewicza, po­zyskującego sympatię - mimo brutalizmów - dla głównego bohatera. Poczynione w tekście skróty każą przypuszczać, że efekt był jednak zamierzony. Reżyser nie ciął bezmyślnie, sprawnie zsyntetyzował sceny bitewne, wzmocnił efekt zdrady poprzez usunięcie rozmowy Wolska z Rzymianinem zapo­wiadającej wyprawę wojenną jeszcze przed pojawieniem się Koriolana w obozie wrogów, w pierwszej części zupełnie ode­brał głos Wirgilii, żonie Korio­lana (Jadwiga Jankowska-Cieślak) i dlatego jej błagalne "mój panie i mężu" zyskało na dra­matyzmie. Dodać trzeba słówko o funkcjonalnej scenografii, której autor - pewnie dla pod­kreślenia ponadczasowego charakteru podnoszonych kwestii - zestawia kopię starożytnego fresku z czarnym napisem na murze "palenie wzbronione". Do tego czytelny przekład Jerzego S. Sity.

A zatem znów przedstawienie naprawdę do oglądania. I jeśliby ktoś chciał je traktować jako argument "za" lub "przeciw" teatrowi, który - ufajmy, przy­padkiem - stanął na drodze do urzeczywistnienia innych szczyt­nych idei, z powodzeniem może je uznać "za". A truizmem by­łoby przypominanie, że kultura ma to do siebie, iż można jed­nym tchem zniszczyć to, co budowało się przez lata.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji