Artykuły

Kraina wiecznego szczęścia

Jest jedna rzecz, bez której nie można zacząć pisać o teatrze na Śląsku. To krople na uspokojenie. Najpierw zażywamy, potem piszemy. Przed użyciem przeczytaj ulotkę - pisze Michał Centkowski w Katowickim Magazynie Kulturalnym KTW.

Pochylić się nad kondycją prawd objawianych na scenach Górnego Śląska przy akompaniamencie słów wizjonerskich dyrektorów, opiniotwórczych publicystów - to zadanie trudne, wręcz karkołomne. Dlaczego? Poza kilkoma bowiem wyjątkami mijający sezon pod względem artystycznym, podobnie jak wiele poprzednich i zapewne także wiele przyszłych, podsumować można łatwo, szybko, w słowach krótkich i niewybrednych.

Dojrzawszy bezsens relacjonowania tego, co zrelacjonowane, powziąłem zamiar odnalezienia źródła choroby, dotarcia do "struktur głębokich", by posłużyć się niemodnym już dziś

Lévi-Straussem. Ślepy miotałem się gorączkowo, szukając odpowiedzi na fundamentalne pytanie: dlaczego od lat nic się tutaj nie zmienia? Analizowałem spektakle, repertuary, strategie promocyjne, (re)wizje reżyserskie. Bezskutecznie. Byłem jednak głuchy. Nie słuchałem tego, co mówili i jak mówili do mnie, do nas - oni sami, ludzie teatru na Górnym Śląsku. Byłem głuchy na ich dyskursy, a oni obnażali się w nich nieustannie, na każdym kroku bezlitośnie dekonstruując strukturę mechanizmów, jakie rządzą polityką kulturalną regionu.

Jak w każdej wielkiej narracji, także w opowieści o teatrze na Górnym Śląsku sumienia bohaterów obciąża niezmiennie grzech pierworodny. Jest nim ta groteskowa deformacja fundamentalnej dla nowoczesnego, transparentnego, demokratycznego porządku procedury. Podczas gdy środowisko teatralne (a przynajmniej jego część) dorosło do zrozumienia elementarnego charakteru procesów mających na celu wyłanianie kadr kierowniczych teatrów publicznych, czy szerzej - publicznych instytucji kultury, na Śląsku, niczym w permanentnym karnawale, wszystko dzieje się na opak. Procedury wyboru profesjonalnych, merytorycznie przygotowanych, zdolnych ludzi, które stanowią podstawę sukcesu artystycznego, gwarantując dynamikę rozwoju instytucji, zastępuje podejrzany rytuał sukcesji stanowisk podług jakichś przedziwnych zasad. Zdrowa zaś refleksja krytyczna opinii publicznej, co być może najstraszniejsze, przegrywa z towarzyszącym tej deformacji, obelżywym dla inteligencji podatnika oraz standardów demokratycznego państwa prawa dyskursem, jaki bez skrępowania współtworzą w mediach lokalnych bohaterowie tej opowieści. Efekty zawłaszczania instytucji publicznych przez, w najlepszym razie, pozbawionych wizji ignorantów, w najgorszym zaś pozbawionych kompetencji buchalterów, konsumujemy od lat. Dominują artystyczna miałkość, marginalizacja, bylejakość tak zwanego teatru środka, który, jak zauważyli w "pełnym kłamstw i pomówień" liście otwartym zabrzańscy widzowie, od uczestnictwa w świecie za wszelką cenę stara się uchylić.

Poprosiłam pana Jurka

Marlena Polok-Kin po odejściu z funkcji dyrektora Teatru Nowego w Zabrzu Andrzeja Lipskiego pisała w "Dzienniku Zachodnim": "Ma być nowocześnie, z werwą i znacznie lepszą reklamą poczynań miejscowej sceny. A do tego potrzeba sprawnego menedżera - ten plan prezydenta miasta ma zrealizować Jerzy Makselon, p.o. dyrektora Teatru Nowego". A prezydent Zabrza Małgorzata Mańka-Szulik dodała z nadzieją: - Niewiele miast ma teatry, na propozycje naszej sceny jest miejsce na śląskiej mapie kulturalnej, ale musi i siebie, i miasto lepiej promować. Wierzymy, że ten plan wypełni pan Makselon.

No i stało się. W pięć lat później spełniło się życzenie pani prezydent. O Teatrze Nowym w Zabrzu, po raz pierwszy chyba od dekady, zrobiło się głośno w całym kraju. Właśnie za sprawą paraaborcyjnej działalności dyrektora Makselona, który z obawy przed publicznym zgorszeniem chciał usunąć brzuch dziewczynie księdza. Choć ostatecznie z uwagi na nadspodziewanie silny opór społeczny ów chytry plan nie powiódł się, w świadomości publicznej pozostał pewien uzasadniony absmak. Najpierw przy okazji nieodpartej chęci gmerania przy "Nieskończonej historii", spektaklu w reżyserii Uli Kijak, ujawnił się religijny purytanizm dyrekcji. Później zaś, za sprawą konfrontacji ze sformułowanymi przez część widzów w formie listu otwartego wątpliwościami wobec sposobu kierowania teatrem, światło dzienne ujrzał porażający brak kompetencji i profesjonalizmu władz tej instytucji, dryfujący na spokojnym i niezmąconym oceanie samozadowolenia.

Ciekawe jest to, w jaki sposób Jerzy Makselon, dyrektor naczelny Nowego, rozumie misję teatru publicznego, jakie standardy zarządzania instytucją publiczną reprezentuje, jak komplementarna, ambitna i dalekowzroczna jest jego strategia czy też wizja - słowem, jak chce inicjować dyskursy istotne dla współczesnego widza, traktowanego podmiotowo, skoro całą swą energię pożytkuje na utrzymanie istniejącego status quo, którego egzegezy dokonał w swej odpowiedzi na nikczemny i kłamliwy paszkwil prowokatorów "mieniących się teatromanami". Egzegeza ta zawiera się w błyskotliwym, acz sarkastycznym: "Przepraszam za to, że uprawiam w Zabrzu tak świetny teatr". W moim głębokim, acz smutnym przekonaniu zachodzi uzasadnione podejrzenie, że teatr, jaki Makselon uprawia, do krajowej czołówki pasuje jak wół do karety. Za tą pesymistyczną diagnozą stoi głęboka refleksja nad naturą procesu, jaki zaowocował powołaniem go na pełnioną funkcję.

Oto bowiem, gdy w roku 2007 Andrzej Lipski po ośmiu latach ustępował ze stanowiska, nikomu spośród władz Zabrza nie przyszło nawet do głowy, aby kierując się troską o najwyższą jakość oraz przejrzystość działalności, zorganizować ogólnopolski konkurs, w którym najzdolniejsi, najbardziej doświadczeni ludzie teatru staną do rywalizacji o fotel dyrektora Teatru Nowego. Ktoś pragmatycznie zauważył bezsensowność prowadzenia żmudnych procedur kwalifikacyjnych, grzebania w artystycznych życiorysach, zdobytych dyplomach. Wszak pani prezydent sama potrafi dokonać wyboru. I dokonała. Wybrała na dyrektora ówczesnego redaktora naczelnego "Zabrzańskiego Informatora Samorządowego" Jerzego Makselona. - To my zaproponowaliśmy tę pracę panu Jurkowi, ale nie musieliśmy go długo namawiać - powiedziała w "Dzienniku Zachodnim" Mańka-Szulik. Jakie kryteria zostały wzięte pod uwagę? Pani prezydent: - Chodziło nam o kogoś, kto oprócz wymogów formalnych rozumie Zabrze i może je pokochać. - W ten oto sposób dwustutysięczne miasto, położone w największej aglomeracji w Polsce otrzymało nowego dyrektora teatru, który zaraz po nominacji powiedział: - Podjąłem się zadania, bo poprosili mnie o to przyjaciele.

Jarzyna w Teatrze Śląskim

Szkolne niemal odczytania tak zwanej klasyki i kolejne superprodukcje pochłaniające setki tysięcy złotych to składniki pokracznie pojmowanego teatru środka, jaki od lat za publiczne pieniądze wydarza się Teatrze Śląskim w Katowicach, najważniejszej scenie aglomeracji. Wszystko przy pełnym zrozumieniu miejscowych władz oraz (z małymi wyjątkami) także przy bierności opinii publicznej. Wystawiono nawet niedawno przed teatrem gustowną budę z warzywami i jest ona najlepszą z możliwych metafor artystycznej oferty tej instytucji. Teatr Śląski w porównaniu z warszawskim Teatrem Rozmaitości wypada rzeczywiście jak ów warzywniak zestawiony z delikatesami, cóż każdy ma taką jarzynę, na jaką zasłużył.

Za każdym razem, gdy myślę o tej scenie, w mej głowie rodzi się pytanie: Dlaczego Teatr Śląski od lat przypomina skansen?. Dlaczego jest to oderwane od współczesności, zazdrośnie strzegące swej pojętej na sposób dziewiętnastowieczny roli, dedykowane miłośni(cz)kom pluszowych foteli i tapirowanych włosów miejsce? Odpowiedz jest najprostsza z możliwych i składa się z dwóch słów: Krystyna Szaraniec, jak donosi strona internetowa sceny, "od ponad 25 lat zastępca dyrektora Teatru Śląskiego (do spraw administracyjnych), od 1 września 2005 roku dyrektor naczelny tej placówki. Z wykształcenia historyk".

Czy nominacja ta była wynikiem wnikliwego, wieloetapowego konkursu, w którym pani Szaraniec pokonała szereg wytrawnych kierowników scen, reżyserów, artystów i menedżerów? Otóż z zaskoczeniem odnotować należy, że nie. Po raz kolejny okazało się bowiem, iż procedury i standardy służące profesjonalizacji zastąpił przedziwny mechanizm sukcesji władzy, który poznaliśmy już w Zabrzu. Ktoś po raz kolejny uznał, że od kompetencji, dorobku teatralnego, kwalifikacji oraz wizji istotniejsza jest polityczna wola i tak ceniony przecież na Śląsku "święty spokój". Z nieskrywaną dumą dowiadujemy się z artykułu Henryki Wach Malickiej, iż "zmiany personalne w kierownictwie Teatru im. St. Wyspiańskiego miały całkowicie pokojowy charakter". Dlaczegóż? Ponieważ "dokonały się na życzenie dotychczasowego dyrektora Henryka Baranowskiego, który w Katowicach oczywiście zostaje, ale zajmie się wyłącznie kierownictwem artystycznym teatru". Tak się to robi u nas, na Śląsku. I tylko żal, gdy słyszę, jak tam gdzieś w Krakowie stają do konkursów bez kompleksów i urażonej dumy ludzie tacy jak Jan Klata, Grzegorz Jarzyna, Michał Zadara, jak walczą, konfrontują swoje wizje, programy, zmagając się ze współczesnością, z oczekiwaniami, wygrywają i przegrywają, a tu wciąż nie zmienia się nic mimo lat.

Wprawdzie konkurs na stanowisko dyrektora artystycznego zorganizowano. Problem w tym, że sposób, w jaki go przeprowadzono, oraz kryteria, jakimi posługiwała się komisja, sformułowała pani Szaraniec, dość jednoznacznie określając swoją wizję programowej linii teatru, a więc przede wszystkim tego, czego w swoim teatrze sobie nie życzy. - Nie chciałabym także w naszym teatrze nadmiaru dramaturgii brutalistycznej, tak cenionej przez krytykę - zadeklarowała jasno, nie zważając na artystyczną różnorodność oraz twórczy potencjał prądów kształtujących współczesne życie teatralne. Słowem, ma być niezmiennie lekko, łatwo i przyjemnie. Wszak łatwiej zdobyć sympatię widowni i przychylność notabli, głaszcząc widza konwencją, niż waląc go w pysk wstrząsającą rzeczywistością. Ostatecznie i tak szczęście, że trafił się nam konserwatywny, acz posiadający spory dorobek Tadeusz Bradecki, a nie na przykład któryś z etatowych aktorów. Ale pytanie o wybory dyrektorów śląskich scen pozostają. Czy perspektywa zorganizowania otwartego konkursu, czy wręcz zaproszenia doń konkretnych postaci interesujących z artystycznego punktu widzenia, paraliżuje, przeraża do tego stopnia, że nawet jeśli już jest konkurs, to skonstruowany w taki sposób, aby nikt z zewnątrz nie mógł, a najlepiej nie chciał wygrać? Czy już zawsze będziemy skazani tylko na "przyjaciół" władzy lokalnej? Czy zawsze będą "sami swoi"?

Kraina wiecznego szczęścia

Bo i co z tego, że w Sosnowcu ktoś wpadł na pomysł konkursu na stanowisko dyrektora naczelnego Teatru Zagłębia, skoro regulamin tegoż konkursu, niezbyt zresztą merytoryczny, napisał niejaki Dusza, naczelnik miejscowego Wydziału Kultury, po czym ochoczo do rozpisanego konkursu przystąpił jako jeden z uczestników! Było to możliwe zapewne dlatego, że nie sprecyzowano, jakie wykształcenie winien dyrektor teatru posiadać, zatem Dusza (architekt) mógł sobie samemu wydawać się świetnym kandydatem. W sosnowieckiej wersji procedury konkursowej zastosowano także, jak się okazało, wiele ciekawych rozwiązań. Niezależnych przedstawicieli ZASP-u zastąpili delegaci z Teatru Zagłębia, zamiast trzech przedstawicieli organizatora nad "prawidłowym przebiegiem" konkursu czuwało aż siedmiu ("swoich"). Najpiękniej zaś fasadowy charakter tego quasi-konkursu obrazuje fakt, iż rozpisano konkurs na potrzeby instytucji posiadającej oddzielne funkcje dyrektora artystycznego i naczelnego, choć w statucie teatru od zarania dziejów stoi, iż ma on wyłącznie (z racji rozmiarów) naczelnego.

Wszystko już było przygotowane i miało pójść jak po maśle, ktoś jednak zakrzyknął, że konkurs jest bezprawny i został unieważniony. Trzeba więc było odwołać nominowanych w międzyczasie kolegów i spróbować jeszcze raz. Powołano kolejną komisję konkursową, ze składem - naturalnie - odpowiednim. I owa komisja wybrała... aktora, "człowieka stąd", Zbigniewa Leraczyka. - Zbigniew Leraczyk zaprezentował się dobrze. Był jednym z lepszych kandydatów w konkursie na stanowisko dyrektora Teatru Zagłębia. Przedstawiona przez niego koncepcja zarządzania teatrem odpowiada realiom naszego środowiska. Nie były to żadne wybujałe frazesy - podsumowała wiceprezydent Agnieszka Czechowska-Kopeć i dodała: - Dla komisji konkursowej istotne było również to, iż Leraczyk zna strukturę sosnowieckiego teatru i jego specyfikę. - Trudno tej specyfiki nie znać, pracując w instytucji od lat. I tak oto koło się zamyka. Znów spełniono najistotniejsze kryterium: być stąd.

A co by się stało, gdyby wygrał ktoś nie stąd, ktoś nierozumiejący specyfiki? Zapewne wielu zawaliłby się świat. Na bruk wyrzucić by trzeba było połowę fatalnego zespołu, lokalni działacze kulturalni przestaliby być zapraszani do "reżyserowania", a jeszcze wyrwana spod kurateli instytucja zapragnęłaby przesadnej niezależności. Urzędników przestano by tak ochoczo zapraszać na premiery, a nawet gdyby ich zaproszono, być może zmuszeni byliby oglądać rzeczy ohydne, prowokujące, może nawet wobec władzy lokalnej krytyczne. A przecież nikt tego nie chce. Wszak idzie o to, żeby był święty spokój, aby nikt nie czuł się skrzywdzony i w ogóle żeby było miło. Przecież każdy z nas chce, żeby było miło, szczególnie w teatrze.

I mnie oczywiście cieszy niezwykle ta rodzinna niemal atmosfera panująca od lat w kręgach władz lokalnych oraz ludzi kształtujących śląskie życie teatralne. Jednak nie mogę się wciąż wyzbyć tego szczególnego poczucia, że dopóki nie zmieni się sposób myślenia o zarządzaniu kulturą, Śląsk pozostanie krainą spełnianych życzeń, sielskiej harmonii, gdzie nominacje spływają raczej na wiernych poddanych niż zdolnych reformatorów, a decyzje niezmiennie zapadają w zaciszu gabinetów i nawet zstąpienie Ducha, teatralnego oblicza tej ziemi nie odmieni. No chyba że lokalni działacze zaprzyjaźnią się wreszcie z innymi ludźmi. W końcu i Jarzyna, i Lupa są stąd.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji