Artykuły

Bliskie spotkania trzeciego stopnia

"Wszyscy święci. Zabłudowski cud" w reż. Piotra Tomaszuk w Teatrze Wierszalin w Supraślu i "UFO. Kontakt" w reż. Iwana Wyrypajewa w Teatrze Studio w Warszawie. Pisze Andrzej Horubała w Uważam rze.

Dwa spektakle o spotkaniach z nadprzyrodzonymi. Sztuka Piotra Tomaszuka "Wszyscy święci. Zabłudowski cud" [na zdjęciu]. I "UFO. Kontakt" Iwana Wyrypajewa zrealizowany jako dyplom krakowskiej PWST.

Coś się pokazało. Na niebie, w powietrzu, w tobie. Coś się pokazało i zmieniło ciebie. Tomaszuk: ze skrawków informacji, wzajemnie sprzecznych danych buduje pełną luk opowieść o tym, jak to 13 maja 1965 r. na zabłudowskich łąkach kilkunastoletniej dziewczynie, Jadwidze Jakubowskiej, ukazała się rzekomo Matka Boska, wzywając do pokuty. Widzenie, dziwnie zbieżne z fatimskim, nigdy nieuznane przez Kościół, stało się przyczyną wielkiego społecznego poruszenia i ostrych starć z ZOMO, gdy ludzie ściągający na błotniste pole dali odpór milicji, atakującej ich gazem i pałami.

Piotr Tomaszuk przedstawia swój spektakl jako "work in progress" i w tym przypadku nie jest to alibi dla rozgrzebanego dzieła, ale świadomy zamysł, by utwór teatralny stal się pretekstem do spotkania społeczności lokalnej, pobudzenia pamięci świadków, konfrontacji z pamięcią rodzinną.

Ramy opowieści o cudzie to odprawa celno-paszportowa prokuratora prowadzącego sprawę zabłudowską, a opuszczającego na zawsze Polskę w roku 1968. Cel - Izrael.

Katalizator zbiorowej pamięci

To jedna z nici, którą proponuje autor dla interpretacji "cudu". Cudu, który mógł być przecież policyjną prowokacją, manewrami przed rokiem milenijnym, mógł być dziwnym rozgrywaniem sprawy żydowskiej. Rozgrywaniem w płaszczyźnie laickiej, a może i wydarzeniem w sferze duchowej: Tomaszuk przypomina, że w Zabłudowie w czasie wojny zniszczono słynną na całą Europę "synagogę bez gwoździa", sam cud rozgrywał się zaś na łące, gdzie ongiś był kirkut.

Oglądamy więc w pierwszej scenie eksprokuratora o żydowskich korzeniach, poddawanego poniżającej procedurze na warszawskim Okęciu. Słyszymy ludzi z białostockim zaśpiewem, jak przechadzając się po lotniskowej hali, wyrzucają z siebie skrawki komentarzy na temat widzenia dziewczyny. Dzielą się swoimi podejrzeniami, że to wszystko dla pieniędzy, albo przeciwnie: poświadczają wieść o wirujących słońcach, jakie pokazały się tłumowi zgromadzonemu na zabłudowskich łąkach.

Powstaje obraz pełen dziur i wzajemnie sprzecznych tropów. Cud, otorbiony PRL-owską biedą i nędzą, raz jawi się jako wynik opętania: widzimy scenę egzorcyzmów dziewczyny, z której wnętrza odezwie się szatan... raz jako zdarzenie, które na nowo rozbudza wiarę w udręczonych codziennością kapłanach, którzy skrzętnie notują słowa spontanicznie napisanych pieśni o cudzie.

Szczątki relacji, wyraziste sceny: poniżająca bieda, jakieś echo konfliktów etnicznych, partyjniak wydzierający się do ebonitowej słuchawki telefonicznej, by dać wódki, dużo wódki zomowcom, by pomścili rozpiżdżenie batalionu milicji przez wzburzony tłum. Żmudne przesłuchania, somnambuliczne zachowania Jadwigi, buńczuczne samorodnej poetki kolportującej pieśń o cudzie.

I coś, co najbardziej poraża - wideoprojekcja: esbeckie filmy ze stemplem IPN pokazujące nadciągający na zabłudowską łąkę tłum. Twarze sprzed 50 prawie lat, nasi rodacy, bracia, ciekawscy, niepewni. I niesiona na rękach "widząca". Nerwowa praca kamery, nerwowe ruchy spragnionych cudu rodaków.

Muzyka - obsesyjna, przepowiadająca katastrofę, gdzieś z elementami żydowskimi w tle. Ciemne sceny, niejasne sprawy. TW "Szczery" donoszący o parafialnych sprawach, niewyjaśnione sprawy pieniędzy...

Prokurator odlatuje do Izraela, pozostawiając w rękach chciwego celnika przedwojenną fotografię zabłudowskiej synagogi. Opuszcza Polskę żegnany pogardliwym śmiechem i raczony anegdotą o tym, co też ludzie próbują przemycić w odbycie. Egzorcyzmowane dziewczę odzywa się nie swoim głosem. I cisza.

Ciemność. Ale nie ta nabrzmiała emocjami, przejęciem, raczej zdziwieniem, że tak kończy się widowisko. Już koniec? Przecież to niespełna godzina i gdzie tu puenta, gdzie wyjaśnienie, gdzie informacja, jak było naprawdę?

Wreszcie rozbrzmiewają prowokowane przez obsługę oklaski, zapala się światło i oto zaczyna się druga część spektaklu. Tego "work in progress".

Tomaszuk zapowiada rozmowę ze świadkami. I rzeczywiście, z pierwszego rzędu do naprędce zaaranżowanej przestrzeni - stolik z metalowej beczki, szybko wniesione krzesła -podchodzą dziewczyna i mężczyzna. Opowieść wnuczki o babci, która na zabłudowskich polach patrząc w słońce, ujrzała oko opatrzności, zostaje szybko przykryta sensacjami drugiego z gości: sześćdziesięcioparolatka, Bogdana Radwanowicza, twierdzącego, iż sprawuje opiekę prawną nad Jadwigą i jej córką. Jowialnie uśmiechając się, czasem aluzjami, czasem otwartym tekstem nie pozostawia widzom jakichkolwiek nadziei: żaden to cud, ot, sprawa od początku do końca zaplanowana przez rodzinę, tak, ma relacje, dziewczyna skryta w klasztorze, opuściła go w ciąży, przeżyła załamanie, wszystkiego się wyparła, do wszystkiego przyznała. Tomaszuk oponuje, stara się wywalczyć jakiś margines niedopowiedzeń, wynegocjować szansę na cud, ale mężczyzna świetnie sobie radzi, wciąga do rozmowy aktorów. Publiczność? Trzyma stronę reżysera, bo przecież miło byłoby mieć tutaj lokalny cud, no ale gość wygląda wiarygodnie. A może nie? Może jest reprezentantem dawnej władzy? Skąd u niego ta wiedza i skąd łamiąca zasady etyki zawodowej wylewność? Wątpliwości się mnożą, rzeczywiście ludzie zgromadzeni na widowni to lokalsi, czuć zaangażowanie, czuć, że teatr przywołał sprawę do dziś gorącą, przedmiot domowych rozmów przy świątecznym stole, rodzinnych podań, sprzecznych interpretacji, sprawę, która na chwilę uczyniła Zabłudów duchowym centrum Polski. I kim jest ten mężczyzna, który burzy nadzieję na cud? Potem w drodze do szatni dyskusje. O podobieństwie cudu zabłudowskiego do tego z Sokółki, o naiwności ludu, o manipulacjach. Nagle w rozmowach toczonych w grupkach pojawia się sprawa krzyża z Krakowskiego Przedmieścia, jest mędrkowanie na temat charakteru narodowego Polaków... Rzeczywiście, "work in progress" zapowiadane przez Tomaszuka spełnia się, ułożona przez niego osnowa okazuje się świetnym katalizatorem zbiorowej pamięci.

Zaraz, zaraz. Ale przecież opowieść przybysza ma swoje luki i niekonsekwencje... A wzmianka, że Jadwiga teraz, na starość, powróciła do wiary w Boga i wiary w cud? Że znów twierdzi, że widziała... Mężczyzna tłumaczy to podeszłym wiekiem. Ale przecież ten wiek nie taki znów podeszły...

Wychodzimy. Spragnieni cudu, spragnieni rozmowy, spragnieni zrozumienia naszej historii, nas samych.

Jak dobyć czysty ton

W warszawskim teatrze Studio Iwan Wyrypajew przedstawia dyplom krakowskich studentów. Zamysł jest prosty: 10 studentów ostatniego roku krakowskiej PWST wio mini monologach. Monologach ludzi, którzy przeżyli spotkanie z UFO. Scenografia prościutka: tylna projekcja z filmami, jakby wyjętymi z archiwum Danikena: ślady na zbożu, koniecznie niewyraźne zdjęcia latających obiektów, rzeźby, dziwne układy materii.

Dość szybko się przekonujemy, że rosyjski dramaturg i reżyser zapraszając nas do odbycia bliskich spotkań trzeciego stopnia, w gruncie rzeczy zażartował sobie z nas. Przedstawione historie lekceważąco traktują o szczegółach samego kontaktu, koncentrując się na duchowym aspekcie przekroczenia codzienności. Kilkoro osób z różnych krańców świata: Skandynawii, Niemiec, Australii, Dalekiego Wschodu, Stanów, każda z łatwą do odtworzenia biografią, od komputerowego freaka, przez lekkomyślną trzpiotkę, rockowego muzyka, pracowniczkę biura turystycznego, sklepu muzycznego, kierowcę autobusu przed emeryturą, do gospodyni domowej. Świetnie bawiąc się stereotypami, przerysowując osoby, w paru zdaniach budując postaci, Wyrypajew opowiada nam o przeżyciu mistycznym. Takim, które wyciąga człowieka poza rzeczywistość, by tę rzeczywistość ułożyć nam na nowo.

Że jest to rzecz o Bogu, odsłania nam stopniowo, dawkując humor, pozwalając wraz z monologującymi studentami przeżywać euforię spotkania, euforię święta. Nagłego wyciszenia, niespodziewanego i niezasłużonego odkrycia sensu życia, harmonii i ładu. Owszem, gdy się ochłonie, ów zestaw objawień towarzyszących UFO ułoży się w dość prosty zestaw newage'owych banałów: wyciszyć się, poczuć cząstką wszechświata, pamiętać o wdzięczności, odnaleźć pierwotną energię... i byłby to może taki duchowy harlequin niczym książki Paulo Coehlo, gdyby nie szczególne talenty Wyrypajewa.

Po pierwsze: bawi się on formą. Choć ascetyczną, to jednak pozwalającą na przedstawienie całej różnorodności form wyznania: "Spotkałem UFO". To nie tylko sprawa dowcipnie zróżnicowanych postaci, to także różne sposoby wypowiadania swego najistotniejszego życiowego doświadczenia: od triumfu, euforii, przez próbę rzeczowości, uporządkowania,

do ocierających się o histerię, a może nawet szaleństwo z trudem wydukanych zdań.

I przecież w pewnym momencie te wyznania zaczynają się rymować z dobrze nam znanymi formułami świadectw typu: "Spotkałem Jezusa". Tak jak te brzmiące w salkach parafialnych czy kaplicach zawierają i zająknięcie, jęk nad niemożnością wysłowienia doświadczenia przekraczającego zdolności językowe, i bezradność pokrywaną śmiechem, i świadomość, że święto nie trwa wiecznie. Zawierają i elementy tandetnego aktorstwa, gdy wykuty na blachę tekst staramy się przedstawiać jako rodzącą się spontanicznie wypowiedź. Pokazuje też kłopot ze społecznym zaakceptowaniem człowieka, który przeżył Spotkanie. Jego radość, potrzebę dzielenia się, kłopot, a czasem nadzwyczajny oddźwięk u innych.

A do tego młodzi aktorzy. Obiecujący na początku drogi. Niektórzy już wzbijający się wysoko i tworzący mocne kreacje: Maria Kania, Michał Wanio, Jaśmina Polak, Wiktoria Kulaszewska. Oddani w ręce reżysera - proroka, który ze skromnym, zakłopotanym jakby uśmiechem, przybysz ze Wschodu, chce nam opowiadać o rzeczach podstawowych.

Dawniej raził dostojewszczyzna, zbytnim rozwibrowaniem (tak dla mnie działo się w "Lipcu", ale tam bronił się fantastycznym transowym aktorstwem Karoliny Gruszki), czasem dziwił brutalnym eksploatowaniem własnej biografii ("Taniec Delhi"), ale zawsze prezentował spektakle niepozostawiające widzów obojętnymi.

A tu, po starciu prasowym z Romanem Pawłowskim na łamach "Gazety Wyborczej", w którym cierpliwie tłumaczył rzecznikowi modernizowania Polaków, że Bóg i religia to podstawy ładu społecznego, pokazuje, jak w lekki sposób można mówić o rzeczach najważniejszych.

Może i językiem New Age, może i ułatwionym trochę za bardzo... ale przecież trafiającym do widzów z bardzo mocnym pytaniem o święto. O święto i świadomość drogi.

Zręcznie igrając z ciekawskimi, co tam mogą z nami zrobić zielone ludziki, pokazuje, że Spotkanie możemy przeżyć wszędzie.

I zadaje jakby metapytanie: jak mówić o tych sprawach? I zadaje to pytanie polskiemu teatrowi, którego stał się częścią: jak dobyć czysty ton, by mówić o religii, o wierze, które stały się elementem ideologicznej naparzanki?

Owszem, razić może końcówka spektaklu, w której Wyrypajew dokonuje zabiegu deziluzji. Muszę przyznać, że czułem się wręcz zażenowany wyświechtanymi banałami o relacji autor - aktor - bohater i płytkim teologizowaniem na temat prawdy Ewangelii. To wcale nie było jak uderzenie pałką przez mistrza zen. Ale trudno: ten mankament, to nieudane wybudzanie wcale nie przekreśliły wagi kolejnego rozdziału intrygującej obecności Iwana Wyrypajewa wśród nas.

Piotr Tomaszuk "Wszyscy święci. Zabłudowski cud"

teatr Wierszalin, listopad 2012.

Iwan Wyrypajew "UFO. Kontakt" teatr Studio, 2012

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji