Artykuły

Wolność bez wojen

Na scenie w światłach rampy króluje młodzieńczy żywioł. Tańczą hippisi. W powietrzu unosi się zapach kadzidła. Energicznie gestykulujący reżyser w skórzanej kurtce pokazuje coś operatorowi. Jest niezadowolony. Wścieka się. Wreszcie idzie spać. Dorosły Bukowski ostrzyżony na jeża prześpi cały spektakl...

16 października 1999 roku na scenie Teatru Muzycznego w Gdyni odbyła się polska prapremiera musicalu "Hair" autorstwa Gerome'a Ragniego i Jamesa Rado z muzyką Galta MacDermotta. Reżyserem był Wojciech Kościelniak, choreografem Jarosław Staniek, a kierownikiem muzycznym Leszek Możdżer. Przekładu na język polski dokonała Małgorzata Ryś.

Do castingu zgłosili się amatorzy i profesjonaliści. Przyjeżdżali z całej Polski. Głównym kryterium była młodość, dobry głos i sprawność fizyczna. Pierwsze próby były trudne, wymagały wielkiej kondycji i odwagi. Odwagi, żeby rozebrać się do naga w obecności kolegów, reżysera, a później publiczności.

Potęga młodości i pasja grania

Scena tonie w światłach, na metalowych stelażach umocowany ekran, na samej górze rozgrywa się teatr cieni. Tańczące postacie za chwilę utworzą ze swoich ciał napis "HAIR". Tak zaczyna się musical. Znana piosenka "Aquarius" otwiera widowisko: "Kiedy Księżyc wejdzie w siódmy dom / z Jowiszem układ stworzy Mars / powróci zgoda pośród planet / i miłość poprowadzi nas. / Bo oto już nadchodzi Ery Wodnika świt, / nadchodzi Wodnika czas / Aquarius, Aquarius..." Zbiorowa pieśń członków hippisowskiej komuny jest okazją do przedstawienia osób dramatu, zapełniających powoli całą scenę. Pojawia się jeden z głównych bohaterów, Berger, którego gra Cezary Studniak. Rosły, dobrze zbudowany chłopak o długich czarnych włosach przypomina Indianina. Przedstawia się w nietypowy sposób. Gorszy co bardziej purytańskie damy na widowni obcesowo rozpinając rozporek i ściągając spodnie. Robi to sugestywnie; mamy wrażenie, że za chwilę obnaży się przed nami.

Kolejnym wybijającym się bohaterem jest młody Claude Bukowski, którego gra Jakub Szydłowski, słuchacz IV roku Studium Wokalno-Aktorskiego w Gdyni. Claude to inna osobowość niż Berger. Jest wrażliwym romantykiem. Szczupły, długowłosy blondyn otrzymuje kartę mobilizacyjną do wojska i nie może się zdecydować, by ją zniszczyć. Jakub Szydłowski dobrze pokazuje duchowe rozterki Claude'a. Poza zdolnościami aktorskimi dysponuje także ciepłym, niskim głosem. Claude razem z Bergerem żyją w komunie i kochają Sheilę; w tej roli Monika Rowińska. Claude śpiewa tytułowy song "Hair": "Pytają mnie dlaczego włosy mam. / I w nocy, i za dnia włosy to strach. / Chcę długie nosić, bo ładnie mi tak / i co? Nie proszę tym o chleb, / po to Greatful Dead grali. / Dajcie mi nosić włosy. / Mam prawo mieć włosy / długie, proste, ciemne, jasne, własne [...] / Mam tak jak Jezus włosy / ale tamten mógł je nosić / Alleluja, ja bym też tak chciał, / Czemu mnie mama tępi?" Śpiewają, tańczą i ćpają (symulując oczywiście!). Kolorowy żywioł panuje na scenie. Żywioł kontrolowany jednak przez świetnie przygotowaną choreografię z elementami akrobatycznymi.

Momentem humorystycznym jest zderzenie dwóch światów: dorosłych i dorastających. Moralizujący rodzice, nudni i szablonowi to Potrójna Matka mówiąca przez megafon, w tej roli Alicja Prochownik, Anna Sztejner i Katarzyna Mazurek oraz Potrójny Ojciec, którego grają Arkadiusz Brykalski, Grzegorz Pierczyński i Tomasz Gregor. Doskonale też pomyślano scenę z parą turystów, którzy zauroczeni kolorową młodzieżą robią zdjęcia i próbują się do niej zbliżyć. Turyści ubrani elegancko są obiektem drwin członków komuny. Grzegorz Pierczyński wspaniale gra bubkowatego turystę Huberta, który co chwilę błyska fleszem aparatu fotograficznego. Jako turystka Margaret Mead wystąpiła Anita Urban. Bawi scena, kiedy Margaret przemawia w pompatycznym tonie o wolności i długich włosach, a członkowie komuny podłączają pod jej różową sukienkę rurę doprowadzającą powietrze. W miarę jak dziewczyna przemawia, jej sukienka nadyma się jak balon. Pod koniec jest już tak gruba, że tylko czekać, jak uniesie się nad sceną.

Inny obraz to członkowie komuny siedzący w kręgu, oszołomieni narkotykami, i ich szalone wizje (balansowanie na huśtawce zawieszonej nad sceną, ukazująca się sylwetka George'a Washingtona). Młodość aktorów i ich emocjonalny stosunek do tego, co robią, sprawia, że kiedy stoją w kręgu trzymając się za ręce, wierzymy im, iż czują się naprawdę wolni; zachwycamy się pięknymi, nagimi ciałami, które są dowodem wyzwolenia...

Śmierć to Biała Dama

W drugiej część spektaklu zmienia się atmosfera. Dziecinna beztroska gdzieś pierzcha, a jej miejsce zajmuje widmo wojny i śmierci. Bukowski ma 21 lat. Jego karta mobilizacyjna jest tylko pretekstem, żeby pokazać antywojenne nastroje. W latach 60. młodzi Amerykanie buntowali się przeciwko bezsensownej wojnie w Wietnamie. Dzisiaj, u progu XXI wieku, także buntujemy się przeciwko agresji. Bardzo wymowna była scena trzykrotnego powtórzenia egzekucji, za każdym razem w coraz szybszym tempie. Zabijamy nie wiedząc, że ktoś zabije nas, a tego kogoś zabije inny ktoś i tak przez całe wieki. Siostry zakonne na wrotkach, Indianie, kosmonauci, żołnierze - jedni drugich zabijają. Zmieniają się tylko kolory skóry i metody. Kolorytu przedstawieniu dodaje czarnoskóry Larry Okay Ugwu, który w komunie występuje jako Hud wspaniale grający na instrumentach perkusyjnych. Hud czyta w "New York Times": "Wietnam to biali ludzie, którzy wysyłają czarnych ludzi na wojnę z żółtymi ludźmi, by bronili ziemi, którą ukradli czerwonym ludziom".

Nad beztroską życia komuny hippisowskiej pojawia się widmo śmierci, Biała Dama (Katarzyna Kiona), która przechodzi nad łóżkiem śpiącego reżysera filmowego Claude'a (to ten sam Bukowski, tylko już dorosły), którego tutaj gra Grzegorz Chrapkiewicz. Ostatecznie Biała Dama dopada Bergera. Jak z panną młodą tańczy ostatni taniec na podeście wysoko nad sceną, schowany za ekranem. Publiczność widzi tylko dwa znikające cienie...

Bardzo lirycznie, w stylu sweet zabrzmiała piosenka "Frank Mills", śpiewana przez osamotnioną Crissy (Małgorzata Augustynów). Całkowicie odmienny charakter miała z kolei pieśń "Hare Krishna" nosząca w sobie znamiona stylistyczne muzyki hinduskiej, której przenikanie w latach 60. do kultury Zachodu stanowiło wyraz fascynacji Dalekim Wschodem. Śpiewali "Hare Krishna" mnisi buddyjscy, których grali m.in. bliźniacy Paweł i Piotr Kamińscy. Finał przedstawienia poprzedziła piosenka Sheili "Good Morning Starshine". Zaś końcowa pieśń "Let the Sunshine In" połączyła wykonawców i publiczność we wspólnym tańcu. Pozwoliłam wciągnąć się w tę spontaniczną zabawę. Co za fantastyczne uczucie tworzyć pełną konsolidację z grupą wspaniałych, żywiołowych młodych ludzi.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji