Artykuły

O perukach nie ma mowy

1

Cofnijmy się o trzydzieści lat z okładem i przenieśmy do największego mocarstwa świata, które właśnie szykuje się do wojny z krajem, o którym większość jego mieszkańców nigdy nie słyszała. Prześmiewcy Wuja Sama skwitują tę wojnę tak: biali ludzie wysyłają czarnych ludzi do walki z żółtymi ludźmi w obronie kraju odebranego przemocą czerwonym ludziom. Rzeczywistość nie była aż tak oczywista, ale wystarczyła, żeby ci, którym zagroziła śmiercią - młodzi ludzie z niekoniecznie dobrych rodzin, których zbyt biedni rodzice nie mogliby im pomóc w wymiganiu się od wojska - skrzyknęli się w jedną, drugą, tysięczną komunę. Do sprzeciwu wobec wojny w Wietnamie doszła kontestacja starych obyczajów, ideologia wyzwolenia kobiet, niezgoda na segregację rasową. W jednym kotle zmieszały się wszystkie "przeciw". Hippisi znaleźli zapomnienie w narkotykach i wolnej miłości. Życie bez obowiązków, bez karier - wystarczy wpiąć kwiaty we włosy, żeby stało się przyjemnością. Ci, którzy przeżyją ten odlot, doczekają kulminacji hippisowskiej rewolty w Woodstock i zdadzą sobie sprawę, że od prawdziwego życia nie da się uciec. Założą garnitury, pójdą do pracy i 30 lat później uczynią ze swoich ideałów młodości pokupny towar.

Gdy kilka lat temu "Hair" wystawiano w londyńskim teatrze Old Vic, ocenzurowano treść musicalu i ze scenariusza usunięto wszystkie fragmenty dotyczące narkotyków. Zachowano za to bluźnierczy język i sceny, w których aktorzy pokazują się nago. Spektakl padł po paru tygodniach i przyniósł producentom 200 tys. dolarów strat.

Trzy lata temu Wojciech Kościelniak, przygotowując "Włosy" w Gdyni, zachował sekwencję z narkotykami, usunął za to goliznę i tekst "Dać papieżowi LSD!".

"Hair", który teatry na świecie wystawiają za bardzo ciężkie pieniądze (za licencję na granie spektaklu więcej biorą chyba tylko Andrew Lloyd Webber i Tim Rice, autorzy "Jesus Christ Superstar" i "Evity"), niegdyś manifest wolności i bycia nieodpowiedzialnym, można dziś urabiać na wszystkie sposoby.

2

W kwietniu 1968 r., gdy "Hair", dzieło kanadyjskiego kompozytora Galta MacDermota (rocznik '28) i dwóch aktorów-tekściarzy Gerome'a Bernarda Ragniego (rocznik '35, zmarł jedenaście lat temu) i Jamesa Rado (prawdziwe nazwisko Radomski, rocznik '32), rozpoczynał swoją światową karierę, młodzież w Polsce miała - pozornie - całkiem inne zmartwienia niż ich rówieśnicy w Stanach. Zdjęto właśnie z afisza "Dziady" w reż. Kazimierza Dejmka, dyskusja o narodowym być albo nie być szła w parze z antysemicką nagonką, a władza niepokoiła się kontrrewolucją w Czechosłowacji. Do Polski "Hair" dotarł z kilkunastoletnim opóźnieniem, w filmowej wersji Milosza Formana z 1979 r. Na teatralną premierę przyszło czekać jeszcze dłużej - realizacja Kościelniaka jest pierwszą na deskach naszych teatrów.

W amerykańskich encyklopediach muzycznych "Hair" pojawia się z etykietą "love-rock musical". Na pomysł tej dwuaktowej opowieści o hippisach bezrobotni Ragni i Rado wpadli, włócząc się po Greenwich Village, nowojorskiej dzielnicy artystów i siedlisku wagabundów. Któregoś dnia poznali grupę długowłosych chłopaków, którym udało się uciec przed poborem. - Zdecydowaliśmy się oprzeć naszą historię na przeżyciach tych ludzi. Ich antywojenna filozofia była nam bliska - wspominali po latach autorzy.

Pomysłem zainteresował się nowojorski przedsiębiorca teatralny Joseph Papp, który otwierał właśnie swój Public Theatre. Muzykę zamówiono u kanadyjskiego emigranta Galta MacDermota. - Byłem od nich starszy i nie miałem pojęcia o ruchu hippisowskim. Zabrali mnie kilka razy do East Village, żebym poczuł ducha tej kultury - opowiadał kompozytor.

Do prapremiery doszło w 1967 r. w offowym Shakespeare Public Theater. Spektakl nie przyjął się. Potrzeba było dwóch lat, dopracowania tekstu i muzyki, zatrudnienia profesjonalnych aktorów i muzyków, by druga premiera, w szacownym Biltmore Theatre, wyreżyserowana przez Toma 0'Horgana, okazała się sukcesem. Widowisko pokazano 1742 razy. W premierze zagrała m.in. mało wówczas znana Diane Keaton.

U 0'Horgana, wiernie realizującego scenariusz, fabuła była jedynie pretekstem do krótkich dialogów i 32 songów.

3

Dlaczego Wojciech Kościelniak zdecydował się wystawić "Hair" w epoce, gdy nikt już nie traktuje ruchu hippie na poważnie, gdy młodzi słuchają techno, hip hopu, a ich rodzice uganiają się za pieniędzmi albo narzekają na ich brak? Tuż przed premierą mówił w jednym z wywiadów: - Hippisi pokazali, że jeśli mam pieniądze na jedzenie, to przynajmniej sobie wesoło pożyję. Nie nawołujemy do tego, żeby ludzie wyszli na łąkę i przestali pracować, tylko żeby pracując, żyjąc normalnie, odnaleźli w tym radość. [...] Bohaterowie musicalu opowiadają o tym, jak postrzegają świat, co im się w tej rzeczywistości nie podoba. Mają swoje problemy, są skonfliktowani z rodzicami. To nas z nimi łączy.

Przygotowania do gdańskiego "Hair" rozpoczęły się późną wiosną 1999 r. Gdy obsada była już skompletowana, okazało się, że największym problemem są... włosy. - O perukach nie było mowy - wspominał Maciej Korwin, dyrektor teatru. - Aktorzy musieli więc przedłużyć sobie włosy, przyczepiając je bądź poddając się wymyślnym zabiegom u fryzjera.

Aktorzy, reżyser, autorzy kostiumów, scenografii i nowego opracowania muzycznego (zajął się tym jazzowy pianista Leszek Możdżer) przez kilka miesięcy pracowali, jak dziś wspominają, w transie. Większość z nich mieszkała wtedy w Domu Aktora, którego kuchnię na siódmym piętrze ochrzcili nazwą Pub 700. - Spędzaliśmy tam długie godziny - wspomina Cezary Studniak, odtwórca roli Bergera. - Debatowaliśmy nad każdym szczegółem przedstawienia. Staliśmy się wielką rodziną, poczuliśmy się jak prawdziwi hippisi. Weszliśmy głęboko w te role, poczuliśmy niesamowitą energię emanującą z tych piosenek i słów.

Kościelniak uwspółcześnił "Hair" i wprowadził do musicalu starszego o 30 lat sobowtóra jednego z bohaterów, zgorzkniałego byłego hippisa. Przedstawienie jest formą jego snu.

Na październikowej premierze bawił się m.in. przewodniczący "Solidarności" Marian Krzaklewski, ale entuzjazm ówczesnego szefa polskiej prawicy nie przekonał członków komisji do spraw rodziny gdyńskiej Rady Miejskiej, którzy zarzucili Teatrowi Muzycznemu propagowanie wynaturzonego seksu i zażywania narkotyków i zasugerowali Zarządowi Miasta obcięcie dotacji dla teatru. Grupę radnych wspierał Mariusz Roman, publicysta "Prawicy Polskiej": "Dyrektor teatru, związany notabene z Unią Wolności, woli [...] eksperymentować na koszt gdyńskiego społeczeństwa, serwując mu jad demoralizacji moralnej oraz prokomunistycznego pacyfizmu wymierzonego przeciwko interwencji Stanów Zjednoczonych w Wietnamie".

4

We Wrocławiu mieliśmy zobaczyć dwa, a nawet trzy spektakle

"Hair" w Hali Ludowej. Obejrzałoby je ok. 12 tys. widzów. Organizatorzy zdecydowali się pokazać musical dwa razy. Okazało się, że sprzedaż biletów idzie tak źle, że odwołano jedno z zaplanowanych przedstawień.

Nie, to nie dlatego, że bilety były za drogie (jedno wyjście do kina kosztuje więcej), i nie dlatego, że gdyński "Hair" to zły spektakl (ciągle ma świetną prasę, reżysera Wojciecha Kościelniaka wrocławska publiczność wprost uwielbia). I nawet nie dlatego, że ktoś zaniedbał reklamę albo zawalił z logistyką - wszystko, no, prawie wszystko, przygotowano bezbłędnie. Powód, jak sądzę, jest bardziej prozaiczny: musical, który niegdyś był manifestem i wyznaniem wiary, stał się jeszcze jednym produktem show-biznesu, jedną z wielu propozycji, wśród których przebiera się jak w koszu z przecenionymi płytami w hipermarkecie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji