Rekolekcje? Hanuszkiewicza sąd nad wieszczem
Ostatnia premiera w Teatrze Nowym ma trzech autorów. Największymi literami w programie wyróżniono Mickiewicza. To nad nim, jak sugeruje tocząca się na kółkach po scenie sądowa barierka dla świadków, odbywać się będzie sąd.
Akt oskarżenia sporządził już dawno temu drugi z autorów Tadeusz Boy-Żeleński. Zarzuty stawiane Mickiewiczowi brzmią poważnie. Po pierwsze wiarołomstwo wobec wcale licznych, zamężnych kochanek. Po drugie serwilizm wobec władzy, konformizm i nieprzystające wieszczowi umiłowanie życia wygodnego. Po trzecie fałszowanie obrazu współczesności i przedstawianie w fałszywym świetle postaci i faktów. Aż wreszcie argument najpoważniejszy, ogarniający wszystkie pozostałe i dyskwalifikujący jako wieszcza: Mickiewicz wcale nie żył tak, jak pisał. Dowody winy tworzą specjalny rodzaj spektaklu. Sąd w teatrze uzupełniony zostaje teatrem w sądzie. Na oczach widzów rozgrywają się, w alegoryczne sceny skomponowane, spotkania mistrza Adama z kochankami, recytacje listów do rosyjskich władz i "prawdziwe" sceny z celi filomatów. Sceniczną sytuację komplikuje jeszcze powtórzenie szekspirowskiej "pułapki na myszy". Rolę Hamleta gra jednak Mickiewicz, jego wujem-uzurpatorem została Maryla, a sztuką, która ma ujawnić jej winę jest IV część "Dziadów". A wszystko w konwencji, która z całym szacunkiem, wyłącznie, schematycznością postaci przypomina dell arte. Papierowo płaskie, pewnie celowo, są interpretacje ról. Aktorzy Hanuszkiewicza świetnie czują się w tej pielęgnowanej od lat manierze. Ma ona jednak pewien defekt. Uniemożliwia wyróżnienie którejkolwiek z idealnie zunifikowanych ról. Może z wyjątkiem Maryli Puttkamerowej granej przez Magdalenę Cwenównę.
Kazanie
Adam Hanuszkiewicz, wymieniony wśród autorów najmniejszymi literami, w spektaklu-procesie zarezerwował dla siebie funkcję adwokata. Jego linia obrony ma swoją specjalną, zasugerowaną w jednej z licznych mów, nazwę - "obrona tischnerowska". Polega ona z grubsza rzecz biorąc na hierarchizacji faktów, i tych przemawiających za, jak i przeciw oskarżonemu. Przedstawiane są one w takiej kolejności, że ostatnia z nich, tak zwana "święta prawda", dyskwalifikuje i pozwala zapomnieć o wszystkich pozostałych. Ale metoda ta jest przewrotna. Hanuszkiewicz wytacza Boyem proces Mickiewiczowi, aby powiedzieć, że proces nie ma sensu, bo tak naprawdę nie wiemy, kogo oskarżamy.
Spektakl otwiera musicalowa w konwencji scena - powtórzenie gombrowiczowskiej lekcji z "Ferdydurke", w której jednak już nie Słowacki, ale Mickiewicz "nie zachwyca". Hanuszkiewiczowi chodzi więc o zerwanie z urobionym przez szkolną edukację wizerunkiem wieszcza. Demistyfikacja możliwa jest dzięki dokonanym przez Hanuszkiewicza niezwykłym filologicznym odkryciom.
Wszystkiemu winna jest cenzura. Ingerując w teksty Mickiewicza, wypaczyła tak bardzo ich sens, że dopiero Hanuszkiewiczowi udało się przywrócić pierwotne, zgodne z autorskimi intencjami brzmienie. To oczywista mistyfikacja. Wpisana jest w nią jednak tak duża siła perswazji, że niejeden widz jej ulegnie.
Dystansując się wobec scenicznych zdarzeń, ciągle przypominając, że to tylko żart, Hanuszkiewicz staje ponad spektaklem, jakby na wzniesionej przez światło reflektora kazalnicy. W zamian za Mickiewicza ze szkolnych podręczników, ponad rzeczywiście poważną refleksją na jego temat, podaje do wierzenia własny obraz poety. Jedynym argumentem za jego przyjęciem może być tylko, niestety, ignorancja uczestników hanuszkiewiczowskich rekolekcji.
Nieszpory
Hanuszkiewicz twierdzi, że pierwotnie obrzęd z II "Dziadów" w intencji autora był obrzędem katolickim, w którym ksiądz, a nie Guślarz, przewodził gromadzie. Dlatego reżyser w drugiej części spektaklu, szumnie określonej jako prapremiera, odtworzył na scenie tekstem Mickiewicza i modlitw odprawiane nieszpory. Nie zwrócił przy tym uwagi, że w ten sposób powołuje do życia twór amorficzny. Do tego wypłukany zupełnie z sensów wpisanych przez Mickiewicza w obrzęd - wszystko jedno czy katolicki, czy pogański.
A żeby publiczność nie zauważyła braku konsekwencji, do jego odegrania reżyser sprowadził prawdziwy zespół obrzędowy z Drohiczyna.
Teatr obrzędowy, jako zjawisko, rewiduje przyzwyczajenia związane z konwencjonalną sceną. Chociaż wiejskie ceremonie odgrywane są w nim tylko na niby, płynie często prawdziwa wódka a dystans pomiędzy życiem i rolą jest prawie niewidoczny.
Obrzędowy teatr w zwykłym teatrze może jednak okazać się koszmarem. Nie jest to winą "aktorów" z Drohiczyna, ale sytuacji, w jaką zostali wtłoczeni. Religijna ceremonia staje się w scenicznej ramie Teatru Nowego parodią, jeśli nie profanacją obrzędu. Skomplikowana myślowa konstrukcja doprowadziła Hanuszkiewicza ostatecznie do grubego żartu. Niczego więcej.