Poplątane uczucia
"MEWA" wśród dramatów Czechowa, opisujących stan rosyjskiej inteligencji i dramat splątanych uczuć, uchodzi za utwór słabszy - raczej preludium późniejszych najdoskonalszych jego sztuk: "Wujaszka Wani", "Trzech sióstr" i "Wiśniowego sadu", Tym większego trudu wymaga ze strony aktorów i reżysera, aby spełnić się na scenie.
Podobnie jak w przypadku pozostałych utworów pisarza sceniczny sukces "Mewy" zależy od ulotnego, trudnego do pochwycenia wrażenia unikatowości i typowości. Rzecz bowiem polega na tym, aby jednocześnie ujawnić dość typową sytuację niedowładu intelektualnego, moralnego, emocjonalnego inteligencji, a zarazem ukazać bohaterów dramatu jako postaci wyjątkowe, o wielkiej wewnętrznej czujności kontemplacyjnej, zdolne do samooceny i tragicznej wręcz korekty (lub przynajmniej do zamiaru takiej korekty) swego postępowania, a zarazem spętane licznymi więzami uczuć, zależności finansowych, rodzinnych, grupowych. Jeśli tak się rozumie rozwiązanie tej szarady, sukces wydaje się w zasięgu ręki. Pozostaje jeszcze, bagatela, umiejętność stworzenia aury.
Nie wiem, czy wybór przez Krystynę Jandę roli Arkadiny na benefis ćwierćwiecza pracy scenicznej był wyborem najszczęśliwszym W każdym razie artystka nie w pełni sprostała temu wyzwaniu, dając dość powierzchowny wizerunek kobiety przykrej, raniącej wszystkich dookoła, pozbawionej głębszych uczuć i tylko czasem ulegającej przemożnej potrzebie odsłonięcia uczuć. Nie potrafiła ukazać dwoistości natury Arkadiny, która na pozór tylko jest zimna, a tak naprawdę delikatna, a rani niejako przez przypadek. Rozumiem doskonale, że Janda chciała (choćby podświadomie) zagrać na kontrze do Aleksandry Śląskiej, która umiała magnetyzować publiczność i partnerów (wtedy pisało się, że grała "zniewalająco").
Spektakl ze Śląską w Ateneum sprzed 25 lat, w którym Janda grała Ninę, promieniował rolą Arkadiny. Śląska już samą obecnością na scenie budziła napięcie, żywsze bicie serca. Tej temperatury zabrakło w interpretacji Jandy. Niby wszystko jest dobrze, ale nic się w tym przedstawieniu nie zgadza. Wiele tu udanych ról, zwraca uwagę pełna wewnętrznego napięcia rola Agnieszki Grochowskiej (Nina), która dramat złej miłości narysowała przekonująco i wzruszająco, także rola Marii Peszek (Maszy) bez złudzeń pogrążającej się w nieszczęściu czy Aleksandra Bednarza, poczciwego i coraz bardziej bezradnego Piotra Sorina. Jest też bardzo interesująca oprawa muzyczna, ciekawie zaaranżowana przestrzeń...
Cóż z tego jednak... Zdarzają się sytuacje i sceny udane, ale w całym przedstawieniu brak iskrzenia. Może emocjonalne wystudzenie świata przedstawionego wydobywa niezbyt fortunne tło (emitowany z wideo na całą szerokość teatralnego horyzontu widok smętnego, monotonnego i poszarzałego jeziora), może nadmierny akcent położony na nieszczęście prześladujące bohaterów. Tak czy owak, jest to Czechow jednego planu. Tymczasem prawdziwy Czechow wymaga "podwójności. Tragizm nie jest w jego dramatach dany z góry, ale nawarstwia się, wydobywa nagle spod powierzchni pozornie niefrasobliwego życia. Wtedy naprawdę chwyta widownię za gardło.