Artykuły

Carpe diem w domu spokojnej starości

"Kwartet" w reż. Mariusza Puchalskiego w Teatrze Nowym w Poznaniu. Pisze Ewelina Szczepanik w serwisie Teatr dla Was.

Przemijanie to temat na tyle trudny i bolesny, że nie jest łatwo opowiedzieć o nim na scenie. Można jednak spróbować nieco "na opak" - nadać mu przyjemną formę, okrasić dużą dawką humoru i, puszczając jednocześnie oko publiczności, powiedzieć: "uważajcie, też tacy będziecie". Taki właśnie pomysł na Kwartet Ronalda Hartwooda w Teatrze Nowym w Poznaniu miał reżyser Mariusz Puchalski.

Elegancki i odrobinę tylko staromodny salon utrzymany w bieli i beżach okazuje się być pokojem w domu starców. To pierwsze zaskoczenie - tematem jest starość, a na scenie pojawiają się aktorzy już u schyłku życia. W tej nudnej scenografii i oni, jako mieszkańcy domu spokojnej starości, się nudzą. Wykonują czynności bezsensowne, ale dla nich najważniejsze na świecie. Rozmawiają ze sobą, choć znają się kilkadziesiąt lat - w przeszłości występowali razem jako muzyczny kwartet - i te rozmowy mają charakter już niemal rytualny, a na pewno przewidywalny. Skarżą się na choroby, proces starzenia, kiepską pamięć, choć przyjęli zasadę, że nie będą narzekać. Już się nie buntują przeciw odmawiającym posłuszeństwa ciału i umysłowi - albo po prostu o tej niezgodzie zapomnieli.

Wtedy do tego poukładanego świata wkracza czwarta wokalistka kwartetu, Jean (w tej roli Sława Kwaśniewska). Jej pojawienie się burzy nie tylko harmonię wizualną (Jean ubrana jest na czarno), ale i spokój pozostałej trójki. Wspomnienia, które do tej pory były ich siłą napędową i jedyną jasną stroną życia, odżywają na nowo, wyostrzają się - wracają dawne niesnaski, ale i wiara w siebie, w minioną już sławę. Decydują się więc wystąpić przed innymi pensjonariuszami w swoim popisowym numerze sprzed lat, Rigoletto Verdiego. Próba wskrzeszenia przeszłości kończy się jednak porażką.

Puchalski zaproponował widzom spektakl o starości przypudrowanej, wręcz estetycznej. Komediowym tonem usprawiedliwia się tu brak brzydoty, fizjologii (poza seksem - ten w dialogach pojawia się nader często), schorzenia bohaterów to bardziej utyskiwanie, niż prawdziwa tragedia. Zdziecinnienie budzi sympatię, wzruszenie (co pięknie widać w wykonaniu Ireny Grzonki w roli Cici), pozytywne fluidy płyną ze sceny - można mieć wrażenie, że próbowano tę starość jakoś oswoić, upiększyć, by nie budziła grozy. Wątpliwości mogą budzić zastosowane środki - nie zawsze wyrafinowany dowcip miał chyba wprowadzić rysę na tym na poły idyllicznym obrazie, ale razi sztucznością. Ten sam zarzut odnieść można do Włodzimierza Kłopockiego w roli Willa. Jest nienaturalny w roli starszego już muzyka, uderza wręcz maniera serialowa - przerysowana, nawet chwilami karykaturalna. Trzeba jednak przyznać, że z całej czwórki to właśnie on jest w najlepszej kondycji fizycznej.

Przez prawie dwie godziny oglądamy ciepłą komedię o przemijaniu. I choć jest całkiem sympatycznie i wychodzimy uśmiechnięci, to jednak pozostaje pewien niedosyt. Bohaterowie dożywają swoich dni w pogodzie ducha, ten nastrój udziela się widzom, ponura wizja starości rozjaśnia się nieznacznie i tylko na chwilę. Pamiętamy bowiem, że teatr to nie jest prawda, a spektakl Puchalskiego nie pozwolił nawet na moment o tym zapomnieć.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji