Artykuły

Trzy godziny na krawędzi

"Klinikien/miłość jest zimniejsza niż śmierć" w reż. Łukasza Twarkowskiego w Teatrze Polskim we Wrocławiu. Pisze Jacek Żebrowski na swoim blogu.

Powszechna dzisiaj tendencja do izolowania sztuki od problemów społecznych, spycha niestety spektakle podobne do "Kliniken" w sidła bezpiecznej, postmodernistycznej konsumpcji kulturowej, przez co ich głębokie konteksty stają się niezrozumiałe czy wręcz celowo w sposób reakcyjny ośmieszane. Jednak nie po raz pierwszy okazuje się, że to właśnie twórcy są najbardziej wrażliwym - może nie zawsze do końca świadomym - barometrem społecznych nastrojów.

Oryginalnie zatytułowany "Kliniken/Miłość jest zimniejsza niż śmierć" (obecnie grany pod tytułem "Kliniken/Miłość jest zimniejsza niż...") spektakl Łukasza Twarkowskiego i Anki Herbut to wielowątkowa opowieść o świecie postaci związanych z mało znanym w Polsce reżyserem niemieckim, Rainerem Wernerem Fassbinderem. Kilka lat temu na tablicy hyde parku festiwalu Nowe Horyzonty w Cieszynie zawisł, będący po części żartem z przeprowadzonej wtedy retrospektywy, manifest podpisany szumnie przez "Neo-Sytuacjonistyczny Kolektyw Obrony Rainera Wernera Fassbindera i Wszystkich Niepokornych", na który zwrócił uwagę w jednym ze swoich felietonów Bartosz Żurawiecki, a Agnieszka Jakimiak nazwała go "aktem założycielskim dla późniejszej recepcji Fassbindera w Polsce". Mimo sporej przesady treści samego manifestu, jak i oceniających go krytyków, nie da się nie zauważyć, że Fassbinder nadal jest znany niewielu krytykom i fanom kina, a prawdopodobnie przez jeszcze mniej osób jest rozumiany. Głębokie paradoksy cechujące twórczość i życie samego artysty, jak i ogrom spuścizny filmowej i teatralnej, a także krytycznej i biograficznej, praktycznie w Polsce niedostępnej powoduje, że niemiecki autor jest postacią zaskakująco hermetyczną. Wybierając się na "Kliniken" nie można jednak nie zapoznać się choćby powierzchownie z jego filmami dostępnymi w sieci, a poza samą znajomością treści, dobrze jest przypomnieć sobie również kilka faktów z okresu kontestacji lat 60. i sytuacji politycznej RFN lat 70., gdyż bez tego nie zrozumiemy twórczości Fassbindera, człowieka mocno zanurzonego w sytuacji społecznej tamtych lat i przez tamtą rzeczywistość ukształtowanego.

"Kliniken/Miłość zimniejsza niż śmierć" można formalnie porównać w swoim ogromie pomysłów i potencjale (oczywiście jak na konwencjonalny spektakl teatralny) do monumentalnych realizacji filmowych, takich jak "Berlin Alexanderplatz" samego Fassbindera lub "Out 1: Noli me tangere" Jacquesa Rivette, które poprzez swą wielowątkowość oraz dogłębną analizę postaci, ćwiartują i rozbijają konwencjonalne przyzwyczajenia przeciętnego widza. Tak jak struktura narracyjna w wymienionych filmach, tak i w "Kliniken" rwane sceny, nakładane, zwielokrotnione dialogi, kilka przebiegów akcji rozgrywających się jednocześnie, przerzucanie wątków i motywów, połączone z użyciem w spektaklu techniki video (w retrospekcji przeróbka Liebe ist Kälter als der Tod czy śledzenie fabuły na ekranie, rozgrywającej się równolegle na scenie) powoduje rozbicie klasycznej, płynnej narracji, co może być niestrawne dla mieszczańskiego widza, przyzwyczajonego do ekonomicznego, niesymultanicznego i oszczędnego toku opowiadania. Nie wdając się w porównania z innymi tego typu produkcjami teatralnymi (nie mówiąc już o kilku ewidentnie chybionych przez domorosłych krytyków porównaniach do twórczości Krystiana Lupy), sam spektakl pozostawia jednak uczucie niedosytu. Bierze się ono jednak nie ze znużenia nadmiarem materiału, ale raczej jego...deficytem! Trzy godziny spędzone na obserwacji mentalnie obłąkanych postaci, wyjętych żywcem z psychodram Fassbindera powodują, że zanurzanie się coraz głębiej w ich paranoicznym świecie jest obietnicą pójścia w tej "podróży w światło" - czy raczej "w rozpacz", jak brzmi tytuł jednego z filmów RWF - do samego końca, na krawędź życia i śmierci. Twórcy decydują się na ciekawy zabieg: z szaleństwa niemocy i wyczerpania, niespełnienia (jak pisze dramaturżka spektaklu Anka Herbut: "nie ma nic bardziej ludzkiego niż niedosyt"), izolacji, zamkniętej kliniki psychiatrycznej, dusznej klatki wypełnionej konwulsyjnym pragnieniem miłości, wychodzimy "na zewnątrz", wyrażając obłąkanie pragnieniem zniszczenia starych zasad i żądzą rewolucji, czego wynikiem jest instynktowny, impulsywny terroryzm. "Kliniken" uderza w widza również bezpośrednio poprzez kilkakrotne zwracanie się aktorów wprost do publiczności (co z kolei było mankamentem w "Farinellim", poprzedniej sztuce wyreżyserowanej przez Twarkowskiego) - minusem takich zabiegów jest brak przekroczenia granicy uczestnictwa w spektaklu. Jest to jak najbardziej zrozumiałe zważywszy, że jesteśmy w konwencjonalnym burżuazyjnym teatrze, a młodzi twórcy nie powtarzają zabiegów np. The Living Theatre czy podobnych kolektywów z czasów kontestacji. Będąc zatem w ramach typowego, mieszczańskiego widowiska, nie mamy być może szansy odpowiedzi na płynące ze sceny manifesty rewolucyjne. Ale czy jest tak rzeczywiście?

Najzupełniej przypadkowo premierowe pokazy "Kliniken" zbiegają się w czasie z wydarzeniami 11 listopada w Polsce i wzrastającą od jakiegoś czasu falą ulicznej przemocy związanej z neofaszystowskimi bojówkami. Nie wiem, czy intencje twórców oscylowały wokół płytkich fascynacji lewackim terroryzmem lat 70. i jego uromantycznianym na siłę przez mass-media mitem, czy też autentyczną potrzebą poszukiwania nowych form buntu i analizy alienacji jednostki w warunkach systemu kapitalistycznego. W obrazie rewolty pokazanej w "Kliniken", odczytujemy ostatecznie odmowę stosowania przemocy, np. poprzez pragnienie tworzenia autonomii (paradoksalnie jawne i bezpośrednie, ale zarazem także ezoteryczne nawiązania do Hakim Beya i Tymczasowej Strefy Autonomicznej, antypsychiatrii zmarłego dwa miesiące temu Thomasa Szasza, "Historii szaleństwa w dobie klasycyzmu" Michela Foucaulta, prac Ronalda D. Lainga czy manifestów radykalnej marksistowskiej grupy Sozialistisches Patientenkollektiv) czy też zwykłej rezygnacji w obliczu wypalonych ideałów. W tym kontekście pytanie o bunt i jego formę powraca nie tylko na deski sceny teatralnej ale i w dysputach publicznych. "Kliniken" staje się więc nagle niezwykle aktualnym głosem artystów pokolenia wychodzącego obecnie na ulice i mimo że nie są to może tłumy rewolucyjne (jak i niekoniecznie jednoznacznie określone politycznie, np. demonstracje przeciwko ACTA, "Oburzeni", Marsz Wyzwolenia Konopi), to sam fakt nałożenia się na siebie sytuacji teatralnej i społecznej, przydaje spektaklowi Twarkowskiego i Herbut dodatkowych znaczeń. Wcześniejsze recenzje oczywiście aspekt ten pomijały, gdyż premiera spektaklu miała miejsce pod koniec września obecnego roku, jednak wystarczyło półtora miesiąca, aby pytania rzucone przez twórców Teatru Polskiego we Wrocławiu znalazły nagle swoje odbicie również w gorącym tyglu ulicy. Nie wątpię jednak w to, że nawet gdyby premiera odbyła się wczoraj, recenzenci nie zauważyliby przedstawionej przeze mnie analogii - powszechna dzisiaj tendencja do izolowania sztuki od problemów społecznych, spycha niestety spektakle podobne do "Kliniken" w sidła bezpiecznej, postmodernistycznej konsumpcji kulturowej przez co ich głębokie konteksty stają się niezrozumiałe czy wręcz celowo w sposób reakcyjny ośmieszane ("Bo przecież wszystkie rewolucje się zdarzyły").

Nie wnikajmy już w zamiary twórców, bo nie po raz pierwszy okazuje się, że to właśnie oni są najbardziej wrażliwym - może nie zawsze do końca świadomym - barometrem społecznych nastrojów.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji