Artykuły

Czy teatr jest "happy"?

W polskim teatrze do głosu dochodzi nowa generacja, sama stawia diagnozy i opowiada o swoim zagubieniu. Sezon zakończył się optymistycznie "Happy endem" Brechta-Weila w Teatrze Narodowym. Ale czy teatr może być "happy"? Czy publiczność jest "happy"? Miniony sezon przyniósł sporo symptomów ożywienia, nowego ducha - pisze Tomasz Miłkowski w Przeglądzie.

Nie znikły jednak kłopoty niedoboru: walki o środki, o widza, o obecność, o egzystencję. Nie zmalała liczba premier, bo wyrosło wiele niezależnych inicjatyw teatralnych, ale nie za dużo ich było w tzw. teatrach instytucjonalnych, czyli subsydiowanych przez samorządy. Czarne chmury zawisły nad Teatrem Telewizji. Wprawdzie kierownictwo telewizji publicznej zadeklarowało chęć subsydiowania nowych premier, ale znowu ma ich być mniej. Wygląda to na obcinanie ogona po kawałku. Zresztą polskiemu teatrowi nie brakuje świąt. Nic w tym zdrożnego, przeciwnie, widz lubi świętować. I choć dzisiaj coraz rzadziej ubiera się z wyszukaną wytwornością do teatru, to odróżnia jeszcze kino od teatru, mimo że teatr czasem stara się zatrzeć granicę między widownią a sceną, między realnym życiem a światem scenicznej fikcji.

Próba życia

Udaje się to nader rzadko, ale jeśli tak się zdarza, sukces jest ogromny. Tak właśnie było w przypadku "Made in Poland" Przemysława Wojcieszka, spektaklu zrealizowanego z zespołem Teatru im. H. Modrzejewskiej w Legnicy. Grany na Piekarach, w blokowisku, potem też eksportowany do innych polskich blokowisk (w Warszawie na Kamionek), okazał się zdarzeniem niebezpiecznie przylegającym do tła. Publiczność przez spory czas nie mogła odróżnić fikcji od rzeczywistości, tak sugestywnie akcja wtopiła się w scenerię i atmosferę miejsca. Spektakl zwyciężył w dorocznym konkursie Ministerstwa Kultury na wystawienie polskiej sztuki współczesnej - to zaszczycające wyróżnienie, a także cenny dopływ gotówki dla teatru, ale najważniejsze wydaje się przesuwanie akcentu ze strefy prywatności w sferę obserwacji społecznych. Wprawdzie i Wojcieszek opowiada historię w skali mikro - to przecież rzecz o młodym robotniku, Bogusiu rewolucjoniście, który zbuntował się przeciw bezdusznemu światu, w którym nie może odnaleźć dla siebie miejsca. Ale choć bohater jest jeden, to przeciwników ma wielu - właściwie cały świat.

Próba języka

Młodzi autorzy przekraczają Rubikon doświadczeń intymnych, poszukują diagnozy, a czasem lekarstwa, szukając własnego języka (u Wojcieszka chwilami drastycznego). To do tej pory była raczej domena "starszych", Jerzego Grzegorzewskiego, który w "Duszyczce" rozliczał się z inteligenckimi uroszczeniami i marzeniami, Macieja Englerta, który pisał tekstem Konwickiego we "Wniebowstąpieniu" epitafium młodości, Macieja Prusa, który w klasyce odkrywał i odkrywa odwieczne prawdy o człowieku na rozdrożu historii, czy Krzysztofa Zaleskiego, który w "Rewizorze" dawał portret skorumpowanej Polski.

Teraz do głosu dochodzi nowa generacja, sama stawia diagnozy i opowiada o swoim zagubieniu. Wyczuł tę chwilę Piotr Łazarkiewicz, wystawiając w warszawskiej Akademii Teatralnej wraz ze studentami spektakl pt. "Generacja" [na zdjęciu], składający się z kilkunastu epizodów młodych autorów. Miał to być obraz generacji. Czy powstał, rzecz inna, ma zapewne liczne wady i obarczony jest grzechem gadulstwa, ale jednego odmówić mu nie można - studenci aktorstwa przemówili "ludzkim głosem" swojej generacji. Czasem przemówili plakatowo, ale rozpoczynający spektakl Łazarkiewicza reportaż sceniczny o starciu Młodzieży Wszechpolskiej i młodzieży liberalnej (tekst Cezarego Harasimowicza) proroczo wyprzedził warszawskie wypadki związane z Paradą Równości. Ale i tak wypadli lepiej od kolegów o pokolenie starszych, od generacji stanu wojennego, którą usiłował przywołać na scenie (Teatr Współczesny we Wrocławiu) Waldemar Krzystek w "Niskich łąkach" według Piotra Siemiona i najwyraźniej z tematem sobie nie poradził.

Opowiadanie o naszym "tu i teraz", o zagubionej młodej generacji, o szansach utraconych albo nieodkrytych stało się tematem wielu przedstawień młodych autorów. Młodsi, jeszcze zdolniejsi, dla których PRL to już historia bliska opowieściom o Indianach, zabrali się do czytania współczesności drapieżniej i odważniej od nieco starszych kolegów, świadków zmierzchu realnego socjalizmu. Ci ostatni demonstracyjnie uciekli w prywatność, jak choćby Ingmar Villqist, autor porażających "Beztlenowców". Młodsi, jeszcze zdolniejsi, tylko pozornie pozostają w kręgu prywatności, ukazując nową wersję gombrowiczowskiej niedojrzałości do samodzielnego życia swoich rówieśników. Tak czyni Michał Walczak w "Podróży do wnętrza pokoju" (świetny telewizyjny spektakl Pawła Miśkiewicza) albo w "Piaskownicy" (mądre przedstawienie Laboratorium Dramatu w Narodowym) czy też Tomasz Man w "111" (reżyseria Redbad Klynstra, także w Laboratorium Dramatu) i Krzysztof Bizio w "Porozmawiajmy o życiu i śmierci" (Garaż Poffszechny w Warszawie).

Wśród produkcji niezależnych prym wiedzie Paweł Jurek, który otworzył sezon swoim "Autobluesem" (koprodukcja Teatru w Radomiu), a zamknął "Urojeniami", pokazywanymi w modnym warszawskim klubie Le Madame. To portret młodych ludzi uwięzionych w języku i wyborach kultury masowej, swoistych wytworach kolorowej prasy i telewizji. Jurek, od lat współscenarzysta seriali telewizyjnych (m.in. "M jak miłość"), dobrze wie, jaką cenę ma medialny sukces. W "Urojeniach" (reżyseria Krzysztof Rekowski) zbudował dialog za pomocą tekstów porażająco banalnych SMS-ów (poszczególne kwestie zaczynają się od natrętnie wygłaszanego "wstępu": "Wysyłam do ciebie SMS-a o treści..."), negliżujących jałowość duchowego świata młodych bohaterów, bezradnych wobec wielkiej machiny wirtualnej rzeczywistości kreowanej przez media (ciekawe role Martyny Peszko i Roberta Koszuckiego).

Próba przeszczepu

Ale nie tylko nowe teksty młodych polskich autorów, które nadal z trudnością przebijają się do szerszej widowni, diagnozowały naszą współczesność. Teatr sięgał po współczesny repertuar zagraniczny i klasykę. Najtrafniej udało się to Zbigniewowi Brzozie, który realizując w warszawskim Teatrze Studio i Teatrze Telewizji "Gezę dzieciaka" z niezwykle sugestywnym Michałem Zielińskim w roli tytułowej, dał porażający obraz świata postkomunistycznej prowincji, zagubionej w nowych realiach twardego kapitalizmu. Ważnym głosem był także niezależny spektakl "Salingera" Koltesa (reżyseria Michał Sieczkowski, wybitna rola Agaty Buzek), odmalowujący kryzys wartości spod znaku amerykańskiego marzenia. Inną drogą - sięgając po tekst "Przyjęcia" Mike'a Leigh, nazywanego angielskim Czechowem - poszedł Krzysztof Zaleski, który w tej psychologicznej sztuce (brawurowa rola Marii Pakulnis) odnalazł materiał zdatny, by precyzyjnie prześwietlić życie tzw. klasy średniej, zbiorowej ofiary triumfującego kosumpcjonizmu. Każdy z tych spektakli, odległych od siebie poetyką, okazał się ożywczym przeszczepem obcego dramatu na grunt polski.

Próba klasyki

Najwyraźniej w kontekście dzisiejszych lęków towarzyszących wojnie i metodom walki o władzę czytać trzeba serię premier Szekspirowskich, zwłaszcza "Makbeta", który stawał się w rękach autorów przedstawień instrumentem interpretacji konfliktów w świecie wszechogarniającej przemocy duchowej i fizycznej. "Makbet" ma jednak to do siebie, że jest sztuką słabo podatną na manipulację i rzadko na scenie kończy się sukcesem - nawet mistrz Andrzej Wajda musiał skapitulować (Stary Teatr).

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji