Treść miłości, treść cierpienia
Na scenie okrągły stół i kilka foteli, nakryty kocem tapczan, nie opodal pianino, w głębi otwarte drzwi. W nich pojawia się postać kobiety w długiej, dziewiętnastowiecznej sukni. Zofia Saretok rozpoczyna właśnie monolog Christiany von Goethe. Pani von Stein, wieloletnia przyjaciółka jej męża, nie zechciała jej przyjąć, wyrzuca więc z siebie potok długo powstrzymywanych słów w pustkę salonu. Od chwili bowiem, gdy Saretok zaczyna mówić, współczesne wnętrze przeobraża się w weimarski salon z lat dwudziestych ubiegłego stulecia. Nie widzimy już koca z anilany ani elektrycznej lampy, widzimy tylko grubą Christianę, która sączy trunek ze staroświeckiej karafki. Jest odrobinę wulgarna. Najpierw to tylko nuta wulgarności w tonie głosu, w miarę jak pije, topnieje cienka warstwa ogłady, wychodzą na jaw gminne obyczaje: śmieje się hałaśliwie, porusza w sposób coraz mniej dystyngowany. Mówi o swojej miłości do Goethego, o miłości wyzbytej wymagań, zdolnej wybaczać, zdolnej akceptować obok wielkości - również słabość i małostkowość. Mówi o swoim i Goethego życiu, o tym, co taka miłość dla niej i dla niego znaczyła, jak kształt miłości określa sens ludzkiego istnienia. Zaczyna tak, jak sobie to w domu przygotowała, jak pragnęła przedstawić się pani von Stein - wyniosła dumą prawowitej małżonki, pewna siebie. Kończy prawdą rozpaczy - rozpaczy starej, jak i rywalka śmiertelnie chorej kobiety.
Krótkie wyciemnienie i światło wydobywa sylwetkę Marii Ciunelis w miękkim, wełnianym swetrze przy stoliku pod oknem. To już "Sonata jesienna", dostrzegamy właściwy wystrój wnętrza, teraz zgadza się on z czasem akcji. Gwałtowny przeskok czasowy nie razi, bo Ewa po dwustu latach porusza się w kręgu tych samych problemów, co Christiana. Cicha, zamknięta w sobie, niezdolna - zdawałoby się - okazać swych uczuć, w toku wydarzeń przechodzi do krzyku, prawie histerii. Ujawnia całą swą nieszczęśliwą miłość do matki, nienawiść, która jest konsekwencją owej chorej, wzgardzonej miłości, ujawnia rozpacz egzystencji, w której zabrakło prawdziwego uczucia, zabrakło akceptacji. Ale i jej matka, wielka pianistka, zmaga się z rozpaczą. Kiedy Mirosława Dubrawska wstępuje na scenę, jest elegancka, energiczna, doskonale panuje nad sobą. Stopniowo ta bezwzględna egoistka przeistacza się w słabą, przerażoną kobietę, której losem jest wieczna ucieczka. Od siebie, od własnej, wewnętrznej pustki, od najbliższych, którzy mogą ją w każdej chwili zdemaskować.
Ukryta, bezpretensjonalna reżyseria jest w tym spektaklu całkowicie podporządkowana jednemu celowi: konsekwentnie eksponuje aktora, pozwala mu drążyć, subtelnie cieniować psychologiczną prawdę postaci. Dzięki sile aktorskich kreacji dwa różne w stylistyce i treści teksty układają się w jedno spójne przedstawienie. Jego bohaterki kreują dramat, który bez względu na czas i miejsce nieodmiennie przykuwa uwagę widza: dramat miłości, choroby i śmierci, dramat jednostkowego losu.