Między buntem i samotnością
Poznańska realizacja "Nie-boskiej komedii" na scenie Teatru Polskiego uderza wiernością wobec dramatu Zygmunta Krasińskiego. Jest to wierność duchowi utworu, zarówno w sensie ideowym, jak teatralnym. Twórcom spektaklu chodziło zapewne o pokazanie wielkości i wyjątkowości "Nie-boskiej" na tle romantyzmu polskiego i europejskiego. Pokazali dzieło Krasińskiego bez przeinaczeń, z pełnym obiektywizmem i lojalnością, bez podpórek, aktualizacji, natrętnego uwspółcześniania. Pokazali "Nie-boską" taką, jaka nam się jawi z perspektywy historycznej, przyjętej, przez współczesnego badacza. Z całym jej romantycznym sztafażem, metafizyką, a jednocześnie nowoczesnym myśleniem historycznym i przenikliwością.
Spektakl rozpoczyna się prologiem, fragmentami "Niedokończonego poematu". Na kamiennych schodach siedzą postacie w długich czarnych płaszczach. To spiskowcy - karbonariusze lub członkowie wolnomularskiej loży. Tu po raz pierwszy spotykają się hrabia Henryk z Pankracym, "Losy planety, wspólne nam wszystkim, rozwiązane być muszą" - głosi mistrz tego ponadnarodowego zgromadzenia. Ale oto jawią się już istotne różnice zdań. Miłość wszechludzka zamazuje konflikty klasowe - woła Pankracy. Kiedy dokona się sprawiedliwość dziejowa, wtedy miłość będzie możnością. A Henrykowi, który opowiada się za narodowym powstaniem, rzuca w oczy: nie naród lecz lud jest ważny, nie metafizyka lecz czyn, nie tradycja lecz rewolucja i nowa rzeczywistość. Prologiem tym inscenizator Grzegorz Mrówczyński odsłania jakby tajemnicę późniejszych fascynacji Pankracego osobą hr. Henryka. Wszak mają podobną radykalną przeszłość. I jeden i drugi chciał walczyć z tyranią, choć każdy z inną.
Na obrotowej scenie Zbigniew Bednarowicz umieścił coś, co kojarzy się z ziemską półkulą, nachyloną ku widowni. ("Glob nasz się pochylił na osi swojej przez nagłe rewolucje" - powiada filozof w "Nie-boskiej"). Płaszczyzna gry jest jakby areną romantycznego Cyrku Olimpijskiego i jednocześnie historycznych zdarzeń. Jest więc światem umieszczonym na teatralnej scenie między postaciami Anioła i Szatana, jak w średniowiecznym moralitecie. Ta pochyła płaszczyzna pokryta została schodami biegnącymi ku górze, aż ku sferycznemu obrazowi nieba, przypominającemu grecki amfiteatr. Ziemski świat ujęty został nader subtelnie w ledwo zaznaczone gotyckie kształty. Ale wyobraźnia widza uruchamia zaraz obrazy gotyckich świątyń, pałaców czy zamków, a potem, w II części - ich ruin. Strome schody (na których rozgrywa się głównie spektakl) monumentalizują zdarzenia, różnicują przestrzeń, dynamizują ruch. Klimat emocjonalny spektaklu współtworzy wspaniała muzyka A. P. Kaczmarka. Jakieś ostre tony, spotęgowane jakby akustyką gotyckich naw, jakieś zduszone szepty, niby modlitwa zbiorowa, niby złowróżbny pomruk tłumu. Twórcy spektaklu zaznaczają swój dystans ostentacyjną teatralizacją, użyciem różnych konwencji. Łączą teatr monumentalny z teatrem ekspresjonistycznym, moralitet z ekstatycznym misterium. A do tego dodają operowe postacie anioła i diabła. Siły nadprzyrodzone cały czas usiłują ingerować w świat ludzi i zdarzeń, przy czym miłość jest w ręku anioła, a wyobraźnia, myśli i czyn - w rękach szatana. Anioł i szatan reprezentują dwa programy działania: zmianę świata przez wszechogarniającą miłość (dobro) i zmianę świata przez walkę klas (zło).
Część I widowiska (życie osobiste hr. Henryka) jest nieco nużąca, niezbyt scenicznie frapująca, fabularnie (i nie tylko) mało wyrazista. Natomiast część II zasługuje na wielkie uznanie. Obraz rewolucji jest daleko bardziej konkretny niż u Krasińskiego, a przy tym teatralnie nader efektowny, dzięki reżyserskiej wyobraźni. Grupy postaci ukazują się kolejno i znikają, niemal jak w szopce, jak w makabrycznym panopticum, jak na obłędnej karuzeli. Tłum na schodach zburzonej świątyni dokonuje bluźnierstw, profanuje święte symbole dawnego porządku. Hrabiemu Henrykowi jawi się więc obraz rewolucji jako zbezczeszczona Golgota arystokracji. Trzy krzyże (tak zresztą mocno związane z tradycją teatralną "Dziadów") zastąpił tłum trzema szubienicami i egzekucją panów. A potem hrabia Henryk, kiedy przejść musi obok tych szubienic, tnie pałaszem powietrze, jakby ucinając pętle z powrozów. Trzy ciała staczają się w dół po stromych schodach. Wielka, wspaniała teatralnie scena.
Przedstawienie eksponuje silnie tak charakterystyczną dla romantyków postawę buntu. Hr. Henryk buntuje się właściwie przeciwko całemu światu, przeciw Bogu i rewolucji, także przeciw starym i nowym zbrodniom świata. Buntując się pomnaża jednocześnie sam te zbrodnie. Wszelako Henryk (wspaniała rola Andrzeja Wilka) jest bardzo ludzki w swym cierpieniu, namiętnościach, rozdarciu i egzaltacji.
Z kolei wódz rewolucji (w ciekawej interpretacji Mariusza Puchalskiego) to typ zimnego myśliciela. Z wyglądu surowy i nieco demoniczny. To Dżingis i Pankracy w jednej osobie (tak nazwał Krasiński Mickiewicza). Jest w pełni świadom celu i swych racji, ale jednak w rozmowie z Henrykiem przegrywa - pełen pychy i wzgardy wobec przeciwnika, momentami nawet nieco kabotyński (chyba błąd w sztuce aktorskiej). Obaj buntownicy, Henryk i Pankracy, są samotni. I muszą tę samotność przezwyciężyć, obaj więc stają się dyktatorami. Giną zbuntowani i nadal samotni. Pankracy - w poznańskiej inscenizacji - nie poddaje się jednak łatwo. Porażony jakąś wewnętrzną wizją karzącej Opatrzności, buntuje się przeciw jej wyrokom. W jego ostatnich słowach nie czuje się bojaźni czy rezygnacji, ale gniew, a nawet wściekłość.
Rewolucjonista Leonard (Wojciecha Kalinowskiego) miewa także wątpliwości; czuje, że Pankracy swym umysłem wzniósł się zbyt wysoko ponad masy, że jest rozumem i ideą bez serca. Może dlatego z tym większym zapałem zagrzewa Leonard tłumy, których jedyną ideą nie jest nowy ład, lecz pomszczenie krzywd i żądza odwetu na swych panach - ciemiężycielach. A skoro tak, to trzeba tę żądzę stale podsycać, by nie wygasła. Leonard świadomie więc przyjmuje rolę kapłana nowej wiary, celowo aranżuje krwawe widowiska obrzędowe, których celem - utrzymanie zrewoltowanego tłumu w stanie wrzenia i ekscytacji, a także profanacja starej wiary, związanej z upadającym porządkiem. Tłum takich właśnie podniet oczekuje.
kiedy skanduje "chleba".
Leonard pozostaje również samotny. Woła o ratunek i jest to wołanie skierowanie do ludzi. Siły pozaziemskie milczą. Ale reszta nie jest milczeniem, tylko znakiem zapytania. To, jaka będzie ta reszta, czyli przyszłość, zależy wyłącznie od człowieka. Od tego. czy znajdzie w sobie dość siły, aby bunt przestał być tylko niązczeniem, i czy zdoła przezwyciężyć swą samotność. I taka jest właśnie - nowa bez wątpienia - wykładnia finału poznańskiej "Nie-boskiej komedii".