Krasiński zubożony
W ciemności, przy opuszczonej kurtynie, rozbrzmiewa muzyka. Świetna, niewątpliwie jedna z najpiękniejszych, jakie skomponował Jan A.P. Kaczmarek z Orkiestry Ósmego Dnia. Po mistrzowsku wykorzystane syntezatory tworzą abstrakcyjną, tajemniczą, niepokojącą atmosferę, wykraczającą poza nasze codzienne doświadczenie, więc - przepraszam za słowo - transcendentalną. Wymarzony wstęp do przedstawienia "Nie-boskiej komedii", w której to co ludzkie z tym co kosmiczne splecione zostało nierozerwalnie.
Kurtyna idzie powoli w górę. Centralnie na scenie ciemna półkolista bryła. To Ziemia, miejsce odwiecznej walki między siłami dobra i zła. Po jej obu stronach, na galeryjkach umieszczonych na równej wysokości, Anioł Stróż i Lucyfer. Stają twarzą w twarz, unoszą ręce i leżący pomiędzy nimi glob zaczyna się obracać odsłaniając swą drugą stronę. Jest nią amfiteatr, na którego stopniach zasiedli spowici w czarne płaszcze spiskowcy. To Chóry Narodów obradujące pod przewodnictwem Prezesa w podziemiach, weneckich. Poznańska inscenizacja "Nie-boskiej komedii" Grzegorza Mrówczyńskiego rozpoczyna się bowiem od fragmentów "Niedokończonego poematu", nad którym Zygmunt Krasiński pracował od końca lat trzydziestych do roku 1848 widząc w nim część pierwszą planowanej trylogii dramatycznej, której ogniwem centralnym miała być właśnie, opublikowana w 1835 roku, "Nie -boska..."
"Niedokończony poemat" przedstawia lata młodzieńczych doświadczeń Hrabiego Henryka prezentując jednocześnie obraz pełnego sprzeczności, rozdartego świata, w którym żył Krasiński, świata w przededniu nieuniknionej rewolucji. W "Poemacie" ukazana została także droga, jaką ludzkość przeszła od swych początków aż do nabrzmiałego konfliktami początku dziewiętnastego wieku. Ta poetycka wizja historii zawarta w części pierwszej "Podziemi weneckich" miała ogromne znaczenie w konstrukcji planowanej trylogii. Po niej - przedstawiającej zanik pierwotnej harmonii na Ziemi - oraz po "Nie-boskiej...", w której sprzeczności doprowadzone do ostatecznych granic wybuchają w krwawym i niszczycielskim konflikcie, miała nastąpić część ostatnia prezentująca "wiek trzeci ludzkości", który charakteryzuje "postęp, wywyższenie, pokój, zgoda, rozum i uczucie pojednane razem. (...) W tej trzeciej [części] musi się wszystko przetworzyć, podnieść, pogodzić: religia, polityka, socjalność! Koniec powinien być jak w "Fauście", boski, nadziemski, a jednak, ziemski zarazem!".
Krasiński nie zrealizował tych planów, nie stworzył utopijnej wizji boskiej harmonii w świecie ludzkim. Ale harmonia taka, jego zdaniem, istnieje, jest prawem kosmosu, jego sensem, racją wyższą ponad cząstkowe racje prezentowane przez ludzi - w "Nie-boskiej..." przez Hrabiego Henryka i Pankracego.
Wróćmy do spektaklu. Pomysł wykorzystania "Niedokończonego poematu" w inscenizacji "Nie-boskiej..." nie jest nowy. Pierwsze jego urzeczywistnienie opisała Stefania Skwarczyńska w artykule "Zagadka wileńskiej inscenizacji "Nie-boskiej komedii" połączonej z "Niedokończonym poematem" w 1914 roku". Z tym samym, co Grzegorz Mrówczyński, zamiarem nosił się także ostatnio Maciej Prus pracując nad "Nie-baską..." w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie (do premiery, jak wiadomo, nie doszło). Na scenie poznańskiego Teatru Polskiego w sezonie 1963/64 wystawiono łącznie oba utwory w reżyserii Jerzego Kreczmara.
W przedstawieniu poznańskim wykorzystano jedynie niewielkie fragmenty "sceny drugiej w weneckich podziemiach" "Niedokończonego poematu". Reżyser skupił swą uwagę na starciu Hrabiego Henryka i Pankracego. W dyskusji będącej zapowiedzią tej z części III "Nie-boskiej..." dochodzi do określenia stanowisk ideowych obu antagonistów (w imieniu Henryka występuje jego przewodnik Aliger) i ostatecznego między nimi zerwania. Mrówczyńskiego interesują tu raczej kontrowersje polityczne niż historiozofia Krasińskiego. Zebranie w podziemiach bardziej przypomina tajną schadzkę karbonariuszy niż obrady towarzystwa, którego celem jest przygotowanie świata na nadejście "wieku trzeciego ludzkości", zaś wystąpienie z Chóru Narodów grupy Pankracego widziane jest przede wszystkim jako polityczna fronda radykalnego skrzydła partii, a nie śmierć duchowa tych, co odstępują od zasad ustanowionych przez Boga.
Następują teraz pierwsza i druga druga część "Nie-boskiej..." - "dramat rodzinny". Te partie dramatu Zygmunta Krasińskiego bywały przyczyną wielu nieporozumień. Stwierdzano, że połączenie dramatu rodzinnego z dramatem dziejów jest sztuczne i konstrukcyjnie błędne, a historia teatru odnotowała kilka wypadków grania obu części "Nie-boskiej komedii" oddzielnie.
Mrówczyński z "dramatu rodzinnego" nie rezygnuje (czego można by się spodziewać po opisanym wyżej sposobie wykorzystania "Niedokończonego poematu"). Potrzebny jest mu głównie dla dokonania kompromitacji starego świata, arystokracji. Jej przedstawiciele są duchowo skarlali, mali, zawistni, próżni, interesowni, oddani prywacie. Ani reżyser, ani aktorzy nie wahają się przed użyciem ostrych, karykaturalnych środków w szkicowaniu wizerunku tej grupy. W scenie balu, odziane w kontusze, sobolowe czapki, bogate, osiemnastowieczne stroje francuskie, pary ustawiają się w pewnym momencie jak do poloneza. Ruchy tańczących stają się kanciaste, mechaniczne, jak ruchy nakręconych lalek. W upiornym korowodzie opuszczają scenę. Są martwi, tak jak ich świat.
Wcale nie lepiej prezentują się ludzie nowi. Obóz rewolucji to pijana tłuszcza, motłoch żądny użycia i krwi, bezwolne i nieświadome narzędzie w rękach doktrynerów i demagogów, takich jak Leonard.
W scenie obrzędów nowej wiary odbywających się na tle trzech szubienic, pod którymi, z pętlami na szyjach, czekają na śmierć schwytani przez chłopów panowie, lud zaczyna skandować "chleba!" i rusza groźnie ku Leonardowi. Ten daje znak ręką i w tej samej chwili z szubienic zwisają trzy ciała, co tłum wita okrzykiem tryumfu i uspokojony wraca na swoje miejsce. Przywódcy nowych ludzi są obeznani z tajnikami socjotechniki i umieją ze swej wiedzy korzystać.
I wreszcie główni bohaterowie - wyrastający ponad swoje stronnictwa przywódcy- Hrabia Henryk i Pankracy. Tu także obowiązuje zasada ścisłej równowagi. Hrabia Henryk Andrzeja Wilka to nie tyle (również w pierwszej części przedstawienia) poeta, ile działacz polityczny godny swego rywala. Jest aktywny, zdecydowany, silny, szorstki, daleki od romantycznych nastrojów. Jego pogoń za Dziewicą to wynik chwilowego załamania się woli, po którym bez trudu powraca do normalności.
W pamięci pozostaje jego przeciwnik grany przez Mariusza Puchalskiego. Wysoki, mocno zbudowany, ubrany w ciemnoczerwony surdut sprawiający wrażenie munduru wojskowego, o głowie - zgodnie z sugestią Mickiewicza - całkowicie łysej, Pankracy mówi szybko, głosem zawsze podniesionym, chodzi zamaszyście, ruchy ma gwałtowne i zdecydowane. Skupiony w całości na burzeniu starego świata, jest jakby ucieleśnieniem demonicznych sił tkwiących w naturze. Gardzi mędrkowaniem, mglistą metafizyką i światem ducha w ogóle. Toteż w jego ostatnim okrzyku "Galilaee, vicisti!" słychać jedynie zwierzęce przerażenie. W spektaklu poznańskim okrzyk ten brzmi pusto i fałszywie. I to nie z winy aktora. Po prostu dlatego, że Galilejczyk był w przedstawieniu nieobecny.
Wydaje się, że Grzegorz Mrówczyński tytuł "Nie-boska komedia" odczytał jako ludzka. Pomimo kosmicznej muzyki, moralitetowego podziału przestrzeni scenicznej oraz pomimo duchów dobrych i złych, co "zstępują widomie" i uczestniczą w akcji przedstawienia, poznańska inscenizacja ukazuje tylko komedię ludzkich zamierzeń, wysiłków i walk. Ponad cząstkowymi racjami Henryka i Pankracego nie istnieje wyższa racja boska, która je godzi i jednoczy.
"Nie-boska komedia" przygotowana przez Teatr Polski w Poznaniu stawia nas wobec starego problemu klasyki na naszych scenach. Z jednej bowiem strony cieszyć powinna każda inscenizacja wielkiego repertuaru romantycznego, który musi przecież stale istnieć w krwiobiegu polskiej kultury, jeśli marzenia o ciągłości jej tradycji mają się wreszcie zacząć realizować. W tym celu postuluje się od czasu do czasu potrzebę istnienia teatru akademickiego z żelaznym repertuarem, nawiązującym do doświadczeń przeszłości sposobem jego inscenizowania oraz z wykonaniem aktorskim wysokiej klasy. Teatr taki byłby czynnikiem stabilizującym, tworzącym hierarchię i układ odniesienia dla różnych przedsięwzięć nowatorskich.
Poznańskie przedstawienie "Nie-boskiej..." niewiele jednak ma wspólnego z tego rodzaju teatrem. Przede wszystkim z powodu prezentowanego w nim aktorstwa: poza rolą Mariusza Puchalskiego i kilkoma epizodami grane jest źle albo bardzo źle. Zastrzeżenia można mieć także do reżyserii (nb. często mądrze i umiejętnie korzystającej z myśli inscenizatorskiej poprzedników - zwłaszcza Leona Schillera), choćby do niezbyt udanych scen zbiorowych. Lecz główny mój zarzut pod adresem inscenizacji Grzegorza Mrówczyńskiego jest taki, że przedstawiona w niej interpretacja "Nie-boskiej..." stoi w sprzeczności z samym dramatem. Nie jest to przy tym interpretacja, która swą niewierność wobec tekstu okupywałaby odkryciem w nim nowych aspektów i wartości czy współbrzmiącą z dniem dzisiejszym aktualizacją jego problematyki.
Mrówczyński wybiera z "Nie--boskiej..." jeden wątek i podporządkowuje mu całe przedstawienie. W podobnych (częstych, niestety) wypadkach reżyser z reguły sięga po ołówek i usuwa "zbędne" partie tekstu. W Poznaniu, zapewne z szacunku dla wieszcza, skreślenia były stosunkowo nieliczne. Pozostał tekst części pierwszej - dramatu rodzinnego, ale samego dramatu nie było, tak jak nie było dramatu romantycznego poety. O pominięciu historiozofii Krasińskiego i jego myśli religijnej już wspomniałem. Problematyka ta może być - i zapewne jest - dość egzotyczna dla współczesnego widza, ale od reżysera "Nie-boskiej..." trzeba wymagać znalezienia sposobu przełożenia jej na język dla dzisiejszej publiczności zrozumiały. Inaczej korzyść z wystawienia dramatu jest wątpliwa, gdyż, jak to jest w przypadku inscenizacji poznańskiej, całe jego partie brzmią pusto, stają się niejasne i mało uzasadnione. Poznańska inscenizacja na skutek innego rozłożenia akcentów, skupienia się na jednym tylko z problemów poruszonych w "Nie-boskiej..." zubaża dramat i dlatego trudno uznać ją za ważną w dziejach scenicznych arcydzieła Zygmunta Krasińskiego.