Artykuły

Humor na życie

- Teatralny debiut dla młodego aktora jest zawsze doświadczeniem, które zapamiętuje się na długo, często na całe życie - mówi MARTA LIPIŃSKA, aktorka Teatru Współczesnego w Warszawie.

Z Martą Lipińską [na zdjęciu], aktorką, rozmawia Łukasz Maciejewski

Nieustająca popularność słuchowiska radiowego Jacka Janczarskiego "Kocham Pana, Panie Sułku" z udziałem pani i Krzysztofa Kowalewskiego jest prawdziwym fenomenem.

Pan Sułek - "starszy bęcwał w młodym wieku" (jak określił tę postać Krzysztof Kowalewski) i nieodmiennie towarzysząca mu Pani Eliza - naiwna i beznadziejnie zakochana w Sułku, pojawili się na antenie radiowej "Trójki" wiele lat temu (w 1973 roku). Jestem szczęśliwa, że nawet dzisiaj, kiedy niestety nie ma już z nami autora scenariusza, Jacka Janczarskiego, słuchowisko ciągle jest pamiętane.

Pani Eliza to czysta aktorska kreacja, w której nie ma niczego z Marty Lipińskiej.

Nigdy nie byłyśmy do siebie podobne. Na pewno nie jestem tak uległa, mam odmienne podejście do spraw damsko-męskich. Na miejscu tej biedulki dawno bym zostawiła tego całego Sułka, gbura i nieudacznika. Ale przecież także mam do Pani Elizy słabość. Mimo wszystko bardzo ją lubię.

Z "Panem Sułkiem", czyli z Krzysztofem Kowalewskim, wielokrotnie występowała pani razem w teatrze. Ostatnio zagraliście państwo razem także i w kinie, w bestsellerowym "Nigdy w życiu".

Uwielbiam pracować z Krzysiem Kowalewskim - w teatrze, telewizji, czy w kinie - zawsze rozumiemy się w pół słowa. W "Nigdy w życiu" to był właściwie epizod, ale epizod zabawny i dobrze napisany. Katarzyna Grochola odgraża się, że w przygotowywanej drugiej części "Nigdy w życiu" na ekranie będzie więcej rodziców Judyty. Zobaczymy.

W spektaklu "Kobieta namiętna" w Teatrze Współczesnym, przeboju warszawskich scen, grana przez panią Betty bierze odwet za "Sułka" na granym przez Kowalewskiego Donaldzie.

No tak, moja zemsta jest słodka. Teraz nareszcie mogę się na Krzysiu odegrać ze te wszystkie lata złego traktowania nieszczęsnej pani Elizy (śmiech).

To pani dzień dzisiejszy, wróćmy jednak na chwilę do wspomnień. Chyba każdy młody aktor marzy o takim debiucie jak pani - rola Iriny, którą zagrała pani w "Trzech siostrach" Antoniego Czechowa w 1963, przeszła do legendy polskiego teatru.

Muszę wyznać nieskromnie, że mogłam wybierać. Na ostatnim roku PWST otrzymałam kilka interesujących propozycji. Kończyłam szkołę teatralną w aurze osoby zdolnej, miałam kilka dobrych ról w dyplomach. Ale teatralny debiut dla młodego aktora jest zawsze doświadczeniem, które zapamiętuje się na długo, często na całe życie, dlatego jestem szczęśliwa, że moją przygodę z teatrem rozpoczęłam od spektaklu tak wybitnego.

W "Trzech siostrach" zagrały największe wówczas gwiazdy.

Halina Mikołajska, Zofia Mrozowska, Tadeusz Łomnicki, Zbigniew Zapasiewicz, Tadeusz Fijewski. Wspaniali ludzie i wspaniali koledzy. Wszyscy bardzo sprzyjali mojemu debiutowi. Mogłam przy nich rozwinąć skrzydła. Myślę, że ten spektakl, w jakimś stopniu, stał się zapowiedzią rodzaju ról, które potem otrzymywałam najczęściej. Był też początkiem mojego wieloletniego romansu z jednym teatrem, Teatrem Współczesnym, z którym jestem związana nieprzerwanie od ponad czterdziestu lat.

Przez te wszystkie lata pracuje pani w teatrze, telewizji i w kinie niemal non stop, bez przestojów.

Od początku swoją zawodową aktywność dzieliłam na teatr, ale i na telewizję, film, radio. Kiedy role amantek zaczęły mnie męczyć, krok po kroku zaczęłam wypracowywać swoją nową sceniczną twarz - twarz aktorki komediowej i charakterystycznej.

Wspomniała pani o telewizji. To bardzo ważny fragment pani kariery. Ma pani na koncie kilkadziesiąt wspaniałych, wspominanych do dzisiaj, kreacji w Teatrze Telewizji, w tym sławną rolę Nataszy w wielokrotnie powtarzanym (na życzenie widzów) przedstawieniu "Godziny miłości" Edwarda Radzińskiego.

Zwłaszcza w latach siedemdziesiątych ranga Teatru Telewizji była nie do przecenienia. Wszyscy go oglądali. W Teatrze Telewizji grałam w towarzystwie największych aktorów, pracowałam ze świetnymi reżyserami, scenografami. Bardzo często występowałam w sztukach autorów rosyjskich - Turgieniewa, Dostojewskiego, ale także Radzińskiego czy Arbuzowa. I właśnie te role dały mi największą popularność. Odnoszę wrażenie, że dzisiaj nie ma już tak dobrej literatury do grania, do tego stopnia ukierunkowanej na aktora, na charakter postaci.

Szerokiej widowni jest Pani znana także z ról w filmach i serialach będących adaptacjami literackich arcydzieł. Wszyscy pamiętamy pani Emilię Korczyńską z serialu "Nad Niemnem" czy Helenę Stawską z "Lalki" Ryszarda Bera.

Telewizja często powtarza "Nad Niemnem". Mam sentyment do tego bardzo polskiego, jak mi się wydaje, filmu i do roli mocno egzaltowanej Emilii. Starałam się zagrać tę uwięzioną w nieudanym małżeństwie z pozytywistycznym pracoholikiem, ale pełną wyższych aspiracji i poetyckich nadziei, bohaterkę w ten sposób, żeby jej nie ośmieszyć. Przeciwnie, chciałam zrozumieć jej udrękę. Mam nadzieję, że to się udało.

W kinie pojawiała się pani rzadko, za to zawsze u najlepszych reżyserów.

Debiutowałam u Stanisława Różewicza - jeszcze jako studentka szkoły teatralnej zagrałam w jego pięknym filmie "Głos z tamtego świata". Byłam po trzecim roku studiów, zdjęcia z moim udziałem odbywały się w wakacje, niemal konspiracyjnie, ponieważ wtedy jeszcze istniał odgórny zakaz występowania w filmach w trakcie studiów. Po kilku latach znowu zagrałam u Różewicza. Tym razem rolę anioła w filmie "Piekło i niebo". Z tego samego okresu lubię też swoją rolę w komedii Jerzego Stefana Stawińskiego, współtwórcy najlepszych dokonań szkoły polskiej, "Rozwodów nie będzie".

Dwukrotnie wystąpiła pani w filmach Tadeusza Konwickiego.

Zagrałam w "Salcie" i w "Dolinie Issy". To było wielkie szczęście. Przypominając sobie czasami te filmy, myślę z ogromnym żalem, że Tadzio już filmów nie robi, a i pisze ostatnio niechętnie...

Wspominała pani wcześniej o pani determinacji w rozszerzaniu aktorskich środków wyrazu. W sitcomie "Miodowe lata" brawurowo zagrała pani Zofię - matka Aliny.

Z pełną premedytacją przyjęłam tę rolę. Zagrałam stereotyp złośliwej teściowej, żeby nieco zmącić sielankowy wizerunek postaci z moich ostatnich ról telewizyjnych. Bardzo cenne doświadczenie.

Jest pani osobą towarzyską, bardzo lubianą w środowisku, ale zarazem aktorką konsekwentnie unikającą zbyt łatwej popularności. Częściej można panią spotkać na długich, samotnych spacerach, niż na rautach i przyjęciach.

Taka już jestem. Rzeczywiście uwielbiam te swoje niedzielne, ranne spacery. Wstaję wcześnie rano, na ulicach jest jeszcze pusto. Powtarzam wtedy tekst, albo tylko obserwuję pojedynczych ludzi, którzy solo, a czasami z pieskami, wychodzą na spacery. Inaczej wyglądają na wiosnę i jesień, inaczej w zimie...

Wydawać by się mogło, że całe pani życie prywatne to także sztuka, teatr. Pani mężem jest znakomity reżyser, Maciej Englert, również pani dzieci wybrały artystyczne powołanie. Córka, absolwentka Akademii Sztuk Pięknych jest kostiumologiem, syn - Michał Englert - uważany za jednego z najzdolniejszych młodych operatorów filmowych, jest na początku wspaniałej, międzynarodowej kariery.

Pilnuję, żeby nie przenosić stresów z pracy do domu. Dom to nasz azyl, spokój, cisza. Wszyscy jesteśmy wprawdzie skupieni na sztuce, stąd teatr, muzyka, film są w naszym domu głównym tematem rozmów, ale nie pozwalam dać się temu zwariować. Zawsze ratował mnie zdrowy rozsądek i poczucie humoru. Sama potrafię się pośmiać z każdej roli, nawet zakpić z siebie. To ważna i cenna umiejętność. Śmiech i radość życia mają moc oczyszczającą.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji