Artykuły

Jest, jest, jest spektakl

"Danuta W." w reż. Janusza Zaorskiego w Teatrze Polonia w Warszawie. Pisze Andrzej Horubała w UWAŻAM RZE.

"Danuta W." to teatr tak dobry, a Krystyna Janda pokazuje taką klasę, że można zapomnieć o drobnych przekłamaniach treści i nie zauważyć szpil wbijanych od czasu do czasu przeciwnikom politycznym.

Nazywa się Mirosława Danuta Wałęsa z domu Gołoś. Urodziła się 25 lutego 1949 roku w kolonii Krypy pod Węgrowem na Mazowszu. 8 listopada 1969 roku została żoną Lecha Wałęsy, późniejszego przywódcy Solidarności i w latach 1990-1995 prezydenta Rzeczpospolitej Polskiej, jest matką ośmiorga dzieci..." - zaczyna swoją opowieść Krystyna Janda i wylicza imiona oraz daty urodzin kolejnych Wałęsiątek. Ale to już znamy, wiemy, że na gdańskiej premierze aktorka pomyliła się, przeprosiła, że nerwy, że zacznie raz jeszcze, a Lech rzucił z widowni, że i on nie może nigdy tego spamiętać.

Taki jest początek spektaklu legendy. To dopiero dziewiąte wystawienie, teraz już w Warszawie, ale przecież wiadomo, że przejdzie do historii teatru, i przecież już wiadomo, że kultowe. Siadam na przystawce w pierwszym rzędzie, w ostatniej chwili uproszonej e-mailowo u pani Józefiny Bartyzel, szefowej PR teatru Polonia.

Bronię się przed zachwytem.

W końcu na scenie Krystyna Janda, która w czasie ostatniego festiwalu w Opolu włączyła się w kampanię szyderstw ze smoleńskiej katastrofy, w końcu publiczność na oko też zupełnie mi obca: ludzie, których stać na wyłożenie 100-120 zł na celebrycki teatr, w większości chyba starsi ode mnie, zawsze zadaję sobie pytanie, gdy śledzę takich widzów na solidarnościowych pokazach, czy wpuściliby mnie do mieszkania, mnie - bladego chudego studencika, gdybym zwiewał przed zomowcami po ich klatkach schodowych. Oczywiście, że to paranoja, oczywiście, że to ja jestem chory oraz mitologizuję i swoją biografię, i ich losy, które odtwarzam dość prostacko na podstawie ubrań, sposobu poruszania się, twarzy, no ale tak to bywa w naszym kraju, tak to bywa w mojej głowie. Może to samo myślą o swoich sąsiadach inni widzowie. Pewnie to samo myślą, spoglądając na mnie...

No więc czuję się dziwnie wśród tych księgowych, tych, którzy kupili sobie bilety "na Jandę", tych z zaczeskami na łysiejących czaszkach, wśród tych kobiet, których sobowtóry zazwyczaj męczą mnie i strofują skrzeczącymi głosami w biurach i urzędach.

Bronię się przed wspólnotą z tymi ludźmi.

Ale przecież ingrediencje spektaklu dobrane niesamowicie: Krystyna Janda, od pierwszych minut ostentacyjnie odcinająca się od swej obecnej maniery aktorskiej, pozwalająca na chwilę zapomnieć ojej związkach z salonem i będąca raczej podstarzałą Agnieszką z "Człowieka z marmuru", kobietą, dziewczyną, która i w latach 80. dumnie wysoko niosła głowę, całą swoją istotą będąc wyzwaniem rzuconym brudnej komunie.

I autorka tekstu - Danuta Wałęsa, Danuśka, prosta osoba z ludu, stojąca u boku z chłopa króla, Lecha. Rodząca dzieci, zatroskana - wcielenie mitu o matce Polce.

Nie chcemy wchodzić w ułudę

Oczywiście tekst, jaki pada ze sceny, przeszedł przez tyle filtrów, przez tyle klisz, tyle bramek, że niewiele w nim z realnego autentycznego wspomnienia. A jeszcze mniej z mocną prawdą. O tamtych czasach i o samej Danucie.

Najpierw obróbka i praca Danuty Wałęsowej z Piotrem Adamowiczem nad książką, która stała się bestsellerem roku 2011: wspomnienia, przypomnienia, sesje ze współświadkami zdarzeń, pieczołowite odtwarzanie dat i sytuacji, głęboka kwerenda w archiwach, by przypomnieć tak wiele. A przedtem jeszcze to, co dzieje się w głowie Danuty: ta cała masa nowomodnych ujęć, zmieszanych ze stereotypami, mądrości życiowych i mądrości z kolorowych tygodników.

Selekcja, redakcja, wygładzanie, no i teraz - przy przygotowywaniu monodramu - robota niejako odwrotna: przywracanie chropowatości wypowiedzi ustnej, spontanicznej... Owszem, wrażenie autentyzmu zyskujemy też dzięki złemu opanowaniu tekstu przez samą Jandę, która myli daty, plącze się, zdecydowanie jeszcze nie panując nad materią 2,5-godzinnego monologu. Ale przecież dużo też ingerencji w tekst, specjalnych powtórzeń, świadomych stylizacji, gier z odkrywaniem kulisów prywatnego życia pierwszej pary III Rzeczypospolitej.

Sporo też zwrotów do publiczności: że coś tam nie jest prosto powiedzieć, ale musi, że coś trudno wyrazić, że się stara...

Spektakl wciąga. Po pierwszych zdaniach wypowiedzianych w trzeciej osobie Janda szybko przechodzi do wspomnień i staje się zbolałą kobietą, wypowiadającą swe wyznania głosem płaczliwym prawie, na granicy załamania i szlochu.

Chciałoby się rzec: cóż za fałsz - monologująca celebrytka, przygotowująca szarlotkę przy pomocy designerskich sprzętów! To ma być prosta kobieta z wielodzietnej wiejskiej rodziny, która zdesperowana wyrwała się do Trójmiasta? To ma być matka ośmiorga dzieci?

Ale przecież niespecjalnie to przeszkadza, więcej: moment, gdy Janda próbuje grać prostą kobietę, na przykład we fragmentach opowiadających o spotkaniach z wielkimi tego świata - monarchami i rządzącymi, należy do najbardziej pretensjonalnych, gdy widać dziwne połączenie litości i pogardy względem niżej urodzonej...

Bo przecież nie chcemy tu fikcji, nie chcemy wchodzić w zupełną teatralną ułudę, akceptujemy ramy spektaklu: Krystyna Janda, dawna Agnieszka z "Człowieka z marmuru", przepowiada nam historię Danuty Wałęsy. Z pokorą wobec tekstu, z pokorą wobec autorki.

I wciąga nas sam monolog - starej kobiety, która zaistniała w historii naszego kraju, pracowała na rzecz niezwykle intrygującego bohatera, emocjonalnego kaleki, charyzmatycznego przywódcy, pyszałkowatego prostaczka, wyczuwającego nastroje tłumu, a nieradzącego sobie z uczuciami najbliższych.

Nagle okazuje się, jak wielką moc ma opowieść kobiety nieszczęśliwej. Opowieść kobiety niekochanej. I kobieta niemiłowana, ofiarna żona niekochana przez męża, nagle staje się wspaniałym medium, by opowiedzieć, by przywołać, by razem z nią przeżyć raz jeszcze najnowszą historię Polski. Grudzień '70 z Wałęsą nawołującym z okna komendy milicji, dekadę Gierka, strajki sierpniowe, gorączkę "Solidarności", stan wojenny, pretensje dawnych kolegów niemających z czego żyć w wolnej Polsce, pełną skumulowanej nienawiści współczesność.

Misterium nieszczęśliwej kobiety

Danuta szamocze się, nie potrafi do końca zrozumieć siebie i ról, jakie odgrywa. Wzrusza, a niektórych obrusza, gdy opowiada o swoich spotkaniach z papieżem i mistycznym prawie związku z jego osobą, smuci, gdy wypowiada swoją bezgraniczną samotność, budzi współczucie, gdy zaklina się, że jest szczęśliwa. Ale nagle okazuje się, że zarówno ten emocjonalny klimat, jak i unikatowa pozycja, z której opowiada o historii Polski, ta relacja z kuchni, z izb porodowych, z mieszkania, do którego nagle władował się cały hałas i brud polityki, jest kluczem, który pozwala na przeżycie niesamowitych godzin. Niesamowitych godzin, gdy zostajemy zasypani pytaniami o nasze przeżywanie tamtego czasu, ale i o relacje z naszymi najbliższymi, o naszą rodzinną historię.

Zgoda, Janda dokonując wyboru tekstu, zadała parę sztychów politycznym przeciwnikom, a to przytaczając wspomnienie o Annie Walentynowicz, która we wrześniu '80 chciała Kuronia na szefa "Solidarności", a to strzelając nagle tekstem: "W 2010 r. głosowałam na pana Bronisława Komorowskiego i cieszę się, że jest naszym prezydentem. Przyznam, że namówiłam mojego męża, żeby go poparł i na niego głosował...". Ale przecież nie burzy to opowieści o naszym wspólnym nieszczęściu i nie wybija z rytmu. Nawet podzwaniające na widowni komórki, jedna z nich z melodyjką "Podmoskownyje wieczera" - och, ci żartobliwi biuraliści! - nie burzą misterium, jakim jest wysłuchanie nieszczęśliwej kobiety.

Lament nad Lechem Wałęsą, pełen jakichś złudzeń co do samej siebie lament nad własnym niespełnieniem, wstrząsająca sugestia - czy to załamania nerwowego, czy nawet próby samobójczej - i może trochę za nachalna wideoprojekcja z tyłu, przecież stają się wspólnym lamentem nad Polską. Bez diagnoz politycznych, bez nawet prześwietlania zawikłanej biografii uwikłanego Wałęsy, bo "on nie mówił, ja nie pytałam".

Sporo w opowieści Wałęsowej materiału dla przeciwników patriarchalnego modelu kultury, sporo wrzutek, na które aż zagotowałyby się feministki, uszyma wyobraźni słyszę ich piskliwe głosy! Gdy Danuta składa deklarację: "Zawsze uważałam, że on jest ode mnie mądrzejszy, starszy o sześć lat, że powinnam iść krok za nim, całe życie tak było i tak jest dzisiaj... Tak też uważam do dzisiaj... Jak teraz jeszcze o tym myślę, to nigdy się sobą nie zajmowałam, zawsze żyłam dla męża, dla dzieci, całe życie, czy

było źle, czy dobrze, nie byłam sobą ani zajęta, ani zainteresowana". Słyszę już szmer tych moich przyjaciółek feministek, gdy Danuta na swe życie spogląda jak na powolne wyzwalanie się spod władzy męża i wybijanie na niezależność. Odbiór Nagrody Nobla, wreszcie akt przygotowania książki...

Rozpala to wyobraźnię obyczajowych reformatorów, takich jak Roman Pawłowski, który w "Gazecie Wyborczej" snuje marzenie

0 tym, by Danuta rzuciła Lecha i zakwestionowała patriarchalny katolicki model życia.

Ale przecież przedstawienie Jandy nie jest tak płaskie. Bo opowieść Danuty to także wspomnienie najszczęśliwszych chwil życia: lat 70., gdy pojawiały się kolejne dzieci, gdy Lech rano wstawał, szykował się do pracy, a ona robiła mu kanapki.

Miłość rozlana nad Polską

Owszem, z innych części opowieści Danuty wyłania się wąsate monstrum mogące być modelowym mężem polskim.

Ale przecież anegdota o nieumiejętności przewinięcia dziecka przez Lecha Wałęsę staje się jego oskarżeniem dopiero, gdy dodamy do tego lament kobiety porzuconej, na początku lat 80., porzuconej dla polityki, dla tłumu, dla blichtru.

I nie o bunt w tej opowieści idzie, ale o brak miłości. O długie bezowocne oczekiwanie na powrót Lecha do domu, do Danuty.

Jest to opowieść o smutku, smutku ciągnącym się od końca 1980 r., gdy zrozumiała, że odtąd już na zawsze będzie sama. Że odszedł pierwszy i jedyny mężczyzna jej życia. Odszedł, by nigdy nie powrócić. A ona nie wyobrażała sobie bez niego ani jednego dnia...

I Janda relacjonując nam zbolałym głosem tę naszą historię współczesną, wypowiada przecież marzenie o miłości. O miłości w rodzinie. I miłości w Polsce.

1 choć sama uwikłana w polityczne układy i układziki, to przecież brzmi wiarygodnie, gdy jako Danuta W. wspomina o miłości, jaka rozlała się nad Polską w Sierpniu '80 roku i brzmi wiarygodnie, gdy po konkluzji "życie jest okrutne, ludzie obrzydliwi, za wszystko trzeba płacić" wypowiada na koniec spektaklu marzenie o powrocie tamtych wspaniałych czasów i o tym, by Polska była szczęśliwa.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji