Artykuły

Zmartwychwstanie

Niezwykle rzadko zdarzają się role tak intensywne, czyste, szlachetne. Po 13 latach od premiery Maja Komorowska znów zagra Winnie w "Szczęśliwych dniach" Samuela Becketta w warszawskim Teatrze Dramatycznym

Mam przed oczami sceny z "Ostatniej taśmy" w warszawskim Teatrze Studio i Krappa Tadeusza Łomnickiego. Zasiadał nad szpulowym magnetofonem, by posłu­chać "tego żałosnego kretyna, którego trzydzieści lat temu uważał za siebie". Rę­kami zagarniał nie tylko stół, ale całą sce­nę. Patrzył niewidzącymi oczami, mówił chrapliwie jak w ostatniej godzinie. A chwi­lę wcześniej była słynna etiuda zjedzeniem banana i charakterystyczne słowo "szpuuula", wypowiadane przez aktora lekko, jakby ubyło mu owych trzydziestu lat. Cud transformacji, która dotyka nie tylko zewnętrznego portretu bohatera, ale i tego, co ukryte. Aktorski geniusz wyzwolony ze wszelkich zobowiązań. Role w repertuarze Beckettowskim ucho­dzą słusznie za trudne do granic wytrzy­małości. Autor "Czekając na Godota" nie tworzy przecież tylko dramatów, nie buduje samej literatury. Są słowa, słowa układają się w pourywane, powtarzają­ce się ciągi zdań, mantrę skojarzeń, obłęd­ny rytm. Lecz są też didaskalia i w nich za­wiera pisarz projekt świata. Można ogra­niczać jego zasięg do granic sceny, ale to zubożenie. Twórczość Becketta to świat skończony, w swych ciemnych barwach doskonały. Pauza twa osiem sekund, punk­towe światło na twarz aktora sekund sześć. Tyle, nie mniej i nie więcej. Pięć kro­ków w jedną, trzy w drugą. Właśnie tyle. Znaleźć w tej grze, co zamienia się w życie, miejsce dla siebie, zapisać ją sobą, a jedno­cześnie nie rozsadzić pychą - oto zadanie dla największych.

Widziałem role Beckettowskie Ireny Jun, Zbigniewa Zapasiewicza, Dominiki Bed­narczyk - bez wyjątku wielkie osiągnięcia. Widziałem takie - choćby Zbigniewa Zamachowskiego, Jerzego Treli, Janusza Gajosa, Krystyny Jandy - z którymi mógł­bym polemizować. I widziałem Łomnickie­go, bezceremonialnie, gestem szamana rozszerzającego granice scenicznego świa­ta. Winnie Mai Komorowskiej ze "Szczęśli­wych dni" w reżyserii Antoniego Libery to jest kreacja tej dokładnie miary. Roli Mai Komorowskiej po premierze w 1995 roku poświęcono już wielostronico­we opisy. Szczegółowo analizowano każdy gest, grymas, zmianę intonacji aktorki. Dziś, kiedy "Szczęśliwe dni" wracają na afisz Teatru Dramatycznego, wolę przy­wołać w sobie tamto pierwsze przedsta­wienie i czysty bezinteresowny zachwyt Komorowską. Znać było w Winnie refleksy jej poprzednich wcieleń, skomponowane w sposób często nieoczekiwany. Przecież sześć lat wcześniej cienko, lekko zgryźli­wie, ale jak delikatnie grała Letycję Duffet w "Letycji i lubczyku" we Współczesnym, udowadniając niedowiarkom, że drzemie w niej olbrzymi potencjał komediowy. Miała za sobą nieudaną do końca próbę Klary Zachanassian w "Wizycie starszej pani" i pamiętny epizod z "Ambasadora". Jako żona tytułowego bohatera dała w nim esencję ludzkiej godności. Pamięć o tamtych partiach, a pewnie i wie­lu innych z czasu współpracy z Jerzym Grotowskim i Jerzym Jarockim dała swo­jej Winnie. Inaczej niż Łomnicki w Krappie nie rozsadziła sceny własną energią, bo i w "Szczęśliwych dniach" byłoby to nie­możliwe. Bohaterka Becketta tkwi prze­cież zakopana w kopcu gdzieś na ziemi jałowej, w pierwszym akcie po pas, w dru­gim już po szyję. Najpierw aktorka ma więc do dyspozycji ręce, ma do "ogrania" rekwizyty, ma czym zająć siebie i uwagę widowni. Dalej jednak zostają jej tylko gło­wa, twarz, głos. Winnie zapada się w sobie, świat wokół niej umiera, wiadomo, że na koniec nie zostanie nic. I w tych warunkach zagrać więcej niż można za­grać jest zadaniem stawianym przez Becketta aktorowi. Komorowska wypełnia je nadając Winnie rys niepowtarzalny. W tym tkwi sedno roli i tryumfu aktorki. Jeśli Łomnicki jako Krapp dawał pokaz siły, postrzegany także z zewnątrz, Komo­rowska patrzy do środka, z gestów, słów pisarza, głosu i oczu buduje wewnętrzny pejzaż swojej bohaterki. I jest to obraz dla strażników Beckettowskiej pieczęci pewnie zaskakujący, bo wielobarwny, w wielu momentach nasycony światłem. Krystyna Janda pod batutą Piotra Cieplaka po latach próbowała podobnie, ale za bar­dzo zbliżyła Winnie do realistycznych ram, zanadto wtłoczyła ją w ramy dramatu psychologiczno-obyczajowego. U Komorow­skiej nie ma próby tłumaczenia sztuki kate­goriami właściwymi dla jakiegokolwiek realizmu. Becketta nie sposób oszukać, nie da się odwrócić tego, co nieodwracalne. "Nic się nie da zrobić" - to pierwsze słowa "Czekając na Godota". Komorowska, pozostając absolutnie wier­na literze dramatu, podarowuje zatem Winnie jasność, by nie powiedzieć opty­mizm. Innego znaczenia nabierają jej codzienne rytuały, słowotok zagłuszający rychły koniec. Znaczą pogodzenie ze świa­tem, może z Bogiem, bo wolno sądzić, że w tak konstruowanym przez aktorkę i reżysera świecie "Szczęśliwych dni" miej­sce dla Boga jednak jest. Dlatego kiedy wy­brzmi finał, czeka się na dalszy ciąg. Są bowiem tacy, którzy wierzą w Winnie zmartwychwstanie.

Powrót do od lat niegranego przedstawie­nia to sytuacja niecodzienna. Dla aktorki może trudniejsza niż premiera. Maja Ko­morowska grać teraz będzie Winnie po spotkaniach z Krystianem Lupą, po własnych reżyseriach - doświadcze­niach, które nie naruszając rdzenia osobo­wości, zmieniły w jakimś stopniu jej aktor­stwo. I dzisiaj znów wskrzesza Winnie. Sam nie wiem, co to będzie znaczyć.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji