Artykuły

Wyrób teatropodobny

Przedstawienie, zapowiadane jako epickie widowisko, zawiodło mnie na całej linii - o spektaklu "Peer Gynt" w reż. Rafała Sabary w Teatrze im. J. Słowackiego w Krakowie pisze Tomasz Kaczorowski z Nowej Siły Krytycznej.

Peer Gynt żyje wraz z matką na resztkach przepitego majątku - w małym szałasie. Cierpią głód i nędzę, ale mimo to Peer ani myśli wziąć się do pracy. Zamiast tego snuje fantastyczne historie, których bohaterem jest on sam. Nikt nie traktuje go poważnie. Wykpiony Peer ucieka w góry. Po wielu tygodniach wraca i dowiaduje się, że jego ukochana wychodzi za mąż. Spieszy na wesele, skąd porywa pannę młodą. W międzyczasie zdążył się zauroczyć w ubogiej Solveidze, więc ostatecznie porzuca porwaną niewiastę. Rozpoczyna się jego długa wędrówka z pogranicza baśni, reportażu i snu. Ibsen napisał dramat o wiecznym kłamcy, który pod przykrywką szukania własnej tożsamości ucieka od rzeczywistości i gubi przy tym swoje człowieczeństwo.

Spektakl w reżyserii Rafała Sabary, zapowiadany jako epickie widowisko, zawiódł mnie na całej linii. Arcydzieło Ibsena przeczytane zostało jako majak widziany w alkoholowym upojeniu przez głównego bohatera. To założenie powoduje brak konsekwencji w komponowaniu obrazów scenicznych, w linii rozwojowej postaci i interpretacji całości. Oczywiście, twórcy mogą bronić i powoływać na prawa oniryzmu. Odpowiadam: to się kupy nie trzyma.

Na początku Peerowi (Marcin Kuźmiński) towarzyszy jego sobowtów - Peer II (Krzysztof Piątkowski). To dziwne rozbicie postaci uzasadnione jest tym, że bohater często zastanawia się, jaką podjąć decyzję. Jedna jego część chce korzystać z życia, a druga - wrócić do matki. Takim oto sposobem na scenie Peerów jest dwóch. Od razu przychodzi mi skojarzenie z "Hamletem" w reżyserii Luka Percevala, gdzie jest dwóch Hamletów (i kilkanaście Ofelii) - Hamlet, który prze do przodu i ten, który chce pomścić ojca. Tylko u Percevala to rozbicie konsekwentnie poprowadzono od początku do końca przedstawienia. U Sabary podwojenie postaci wprowadzono tylko w pierwszej połowie; w drugiej nie ma, co szukać Peera II, chyba że jako Murzyna-kelnera, bo to w tę rolę wciela się potem Piątkowski.

Czasem odnosiłem wrażenie, jakby twórcy spektaklu chcieli zrobić parodię. Tylko parodię czego? "Peer Gynt" Sabary pełen jest klisz z amerykańskich filmów klasy B, sensacyjnej serii z agentem 007 (motywy muzyczne), "Wesela" Smarzowskiego, spektakli Jana Klaty (z narkotycznymi wizjami z "Trzech stygmatów Palmera Eldritcha", czy pojedynków, tańców i śmierci z "Wesela hrabiego Orgaza"), "Albośmy to, jacy tacy" w reżyserii Cieplaka (tańce i motywy narodowościowe), czy "T.E.O.R.E.M.A.T.-u" Jarzyny (dojście do granicy między przeestetyzowaniem, a równowagą scenicznego oświetlenia) Oczywiście, rodzi się pytanie, na ile to świadome zabiegi, a na ile wrzucanie ciekawych pomysłów do jednego worka bez świadomości źródła inspiracji. Tak, czy inaczej efekt jest żałosny.

Inscenizację cechuje rozmach rodem ze stadionu. Podczas gdy aktorzy tańczą do muzyki techno, na scenę dwukrotnie wjeżdża wagon PKP. Przestrzeń non stop się zmienia, ale podobnie jak w "Les Miserables" w warszawskiej Romie, jest to wyłącznie efekciarska demonstracja możliwości sceny. Ramy przestrzeni scenicznej wyznaczają zaokrąglone szare ściany przypominające rampy dla deskorolkarzy. Z lewej strony sterczy pochyłe plastikowe drzewo; z prawej drabina prowadząca donikąd. Scena pusta. Czasem krzesło, walizki. Zdarzy się, że z zapadni wyjedzie winda, potem schowa się...

Fatalna jest też gra aktorska - jej poziom przypomina poziom większości polskich seriali. Wszyscy grają do widowni. Nie ma napięć, prawdziwych konfliktów - jest mruganie i opowiadanie dowcipów publiczności. Tylko Marcin Kuźmiński wychodzi obronną ręką z tego widowiska. Trudno właściwie powiedzieć czemu. Aktor znalazł jednak jakąś linię wewnętrzną postaci, która - mimo złej reżyserii - przyciąga uwagę. Relacje między postaciami są szczątkowe. Jednak za każdym razem, kiedy Peer spotyka się z jakąś kobietą, scena musi zostać zwieńczona symboliczną kopulacją - mniej lub bardziej ostentacyjną.

Muzyka nakłada się na rozmowy. W zasadzie w spektaklu nie ma chyba ani jednego momentu zupełnej ciszy. Kakofonia doprowadzona została do apogeum. Wszystkie użyte w spektaklu media (muzyka, wizualizacje świetlne, projekcje) jeszcze bardziej przeszkadzały mi w odbiorze. Natłok zabiegów inscenizacyjnych sprawił, że co chwila gubiłem się w, znanej mi, fabule.

"Peer Gynt" w krakowskim Teatrze im. Juliusza Słowackiego to przedstawienie płaskie i pełne banałów. Jedyne słowa, w jakich zamyka się moje zażenowanie to, że jest to wyrób teatropodobny...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji