Artykuły

Taki jest teatr - kupa kochanych wariatów

- Chciałam być aktorką. Aktorstwo jest dla mnie zawodem szczęścia. - Nie wierzę, gdy aktorki mówią: spełniłam się jako żona i jako artystka. Jeżeli ktoś myśli, że się spełnił, nie zna życia - mówi ZDZISŁAWA BIELECKA-PIÓRKOWSKA, aktorka Teatru Dramatycznego im. Szaniawskiego w Płocku.

Nie występujesz w serialach ani reklamach. Nie pamiętam, żebym widziała cię w filmie. Dla najmłodszej widowni płockiego teatru na zawsze pozostaniesz panią Linde z adaptacji Ani z Zielonego Wzgórza. Żałujesz, że nie pokazują cię palcem i nie mówią: "Zobacz, idzie ta, co gra w Klanie"?

- Przeżyłam bez kina i tak mi dobrze. Miałam różne propozycje, ale nie ciągnęło mnie do filmu. Nigdy nie byłam na castingach. Nie zależy mi na tym, żeby mówiono: "To jest ta pani z telewizji". Mieszkańcy Skarpy (osiedla aktorskiego) znają mnie raczej z kościoła. Czasem ktoś' powie: "E, zeszczuplała pani", albo "E, przytyła pani". Już nie mówią, że mi przybyło zmarszczek. Sąsiedzi wiedzą, że opiekuję się zwierzakami na podwórku. Kiedyś miałam psy bedlington terrier. Pierwszą suczkę, Bajkę, przywiózł z Pragi mąż. Zawsze na międzynarodowych wystawach nasze suczki dostawały pierwsze lokaty. Teraz nie mam zwierząt. Nie chciałabym, żeby po mnie nawet pies płakał. Nie narzekam na samotność. Nie lubię wyjazdów, gdzie jest kupa ludzi. Samolot mógłby mnie zabrać sprzed domu na bezludną wyspę.

Nie lubisz tłumów to jak radzisz sobie z widownią?

- Jestem szczęśliwa, że publiczność przychodzi. Co najwyżej będą źle gadać po spektaklu, ale fizycznie nic mi nie zrobią. Na początku mojej zawodowej drogi, kiedy mieszkałam w Lublinie i jechałam z Łodzi, w Warszawie Wschodniej przesiadałam się na pociąg. Pamiętam straszną zimę i długi pociąg do Terespola. To były lata 50. Na peronie stała dziewczyna w pięknym futerku, z piękną walizeczką. Pomyślałam, że musi jej być ciepło, bo ja trzęsłam się w cienkim płaszczyku. Pociąg wjechał na peron. Ludzie zaczęli pchać się do wagonów. Wepchnęli tę dziewczynę pod wagon. Od tej pory mam fobię tłumu. Gdybym się nie złapała jakiejś latarni, może sama bym skończyła pod tym pociągiem.

Zanim zostałaś aktorką...

- Skończyłam liceum pedagogiczne w Łodzi. Po maturze chciałam pójść do szkoły aktorskiej. Nie miałam skończonych 18 lat i okazało się, że nie dostanę papierów, bo były nakazy pracy. Wysłano mnie do pracy w szkole na Widzewie - wtedy trudnej, biednej dzielnicy. Miałam dwa warkocze i kierownik myślał, że przyszłam się zapisać do wieczorówki. Dostałam 1. klasę szkoły podstawowej - 40 osób. Dzieci były w różnym wieku, z różnych środowisk. Do tej pory pamiętam wiele nazwisk. W starszych klasach miałam geografię, wychowanie fizyczne, biologię. Strach pomyśleć, ile musiałam się nauczyć sama.

Wyższa Szkoła Aktorska na Gdańskiej. Poszłam zapytać, czy mogę zdawać. Niestety przez pierwsze dwa lata szkoły aktorskiej nie wolno było pracować. Wybrałam więc polonistykę na Uniwersytecie Łódzkim. Egzamin był w wielkiej sali w fabryce na Kopernika. Za mną siedział Jerzy Kosiński, dotąd pamiętam, że napisał pierwszy. Zdałam, ale zabrakło miejsc. Dali mi do wyboru historię, socjologię, prawo albo filologię rosyjską. Wybrałam tę ostatnią, ponieważ lubiłam literaturę, ale literatury tam prawie nie było. Większość studentów znała rosyjski. Razem ze mną studiował Jurek Koenig. Był bardzo nieśmiały. Potem żartował: "Nie chciałaś mnie". Najmilej wspominam profesora Trzynadlowskiego od literatury. Jan Zygmunt Jakubowski miał szary garnitur, za ciasną marynarkę i ciągle pędził gdzieś ze swoją teczką. Gdy mówił, zapadała cisza, wszyscy go bardzo lubili. Trzy wydziały miały razem wykłady z historii WKBB -katechizmu partii. Ojciec powiedział: "Czego ty się uczysz?". Powiedziałam prof. Szczepańskiemu, którego poznałam jeszcze, gdy chodziłam do liceum, że ja tej filologii nie wytrzymam. "Co będziesz robić?" - spytał. Potrzebowałam pieniędzy, więc zostałam prywatną nauczycielką wziętego teraz kardiologa. Jego mama zawsze wyciągała mnie na rozmowy o modzie. Miałam oko do mody.

To się chyba nie zmieniło. Zawsze dobrze wyglądasz. Świetnie dobierasz garderobę.

- Może. Ale za innymi modami nie podążam. Słucham wyłącznie klasycznej muzyki. Nie mam pamięci do cyfr. Znam tylko datę moich urodzin. Jestem absolutnie niemodna, bo piszę listy. Korespondujemy np. z Kajką Nogajówną już od tylu lat. Mam dużo listów Marii Majdrowiczówny, która grała ze wszystkimi wielkimi, z Węgrzynem, Osterwą. Poznałam ją w Tarnowie. Zawsze była wytworna, świetnie ubrana. Patrzyłam na nią jak na piękny obraz. Ja nie mam zdolności manualnych. Nie umiałam się też za bardzo charakteryzować, co jest w zawodzie aktora bardzo ważne.

Po epizodzie pedagogicznym nie zrezygnowałaś z marzeń o aktorstwie.

- Znałam starego aktora, którego jakąś krewną uczyłam. To był Józef Pilarski - filar w Teatrze Nowym u Dejmka. Ciągnął mnie na ciastko i herbatę do Grand Hotelu albo Honoratki, gdzie chodzili filmowcy, i mówił o teatrze. Zakomunikował mi kiedyś, że poszukują aktorów do trupy, którą chce kupić warszawska Estrada. Marii Ursynównie, która stylizowała się na Gretę Garbo, brakowało Hesi i Meli. Dostałam glejt od Pilarskiego, wzięłam ze sobą koleżankę, która studiowała harfę w konserwatorium. Ona rzuciła harfę i została Melą. Ja zostałam Hesią. Zaczęło się jeżdżenie z "Moralnością pani Dulskiej" jak Polska długa i szeroka. Dzięki Królowi Dzikich Imprez znalazłam się w Lublinie i poszłam do teatru zapytać o pracę.

Przyjęli cię?

- Trafiłam do Kaja Jaworskiego, który był wówczas kierownikiem literackim Estrady w Lublinie i wcześniej wydawał "Kamenę". Teatr objazdowy Estrady robił normalne spektakle. Kaj przyjął mnie na Lucyndę w Lekarzu mimo woli Moliera. Byłam tam parę lat. Tam zawsze grano dobrych autorów. Zagrałam tam parę ładnych ról, chociaż diety dostawaliśmy małe. Wtedy zdawałam też specjalny egzamin. Miałam po nim prawo angażowania się na etat aktorki estradowej. Po latach zdawałam drugi egzamin dla aktorów dramatycznych w Warszawie. Za stołem wszyscy wielcy, świat aktorski: Axer, Świderski, Csató. Przewodniczącym komisji był Korzeniewski. Nie lubił małych kobiet, ale tego dnia był w Warszawie teatr grecki i o 19.00 na szczęście pobiegł na spektakl. Przewodniczącym został Axer i przestałam się bać. Przygotowałam obszerny repertuar od Lope de Vegi do Mickiewicza, a nawet współczesnego wiersza Ważyka, i jeszcze fragment "Balladyny". Ale zastrzeliłam wszystkich monologiem Kleopatry po śmierci Antoniusza - jednym z najpiękniejszych i moich ulubionych. W czasie egzaminu patrzyłam na Csató. Był bardzo przyjemny. Pytał głównie z historii teatru. Spotykałam go potem na festiwalach, jego i Jerzego Kreczmara. To były piękne rozmowy, nie tylko o teatrze. Z Estrady poszłam do Teatru im. Osterwy. Zaczynali tam ze mną Jurek Machulski i Stanisław Mikulski. Reżyserowali: Kreczmar, Gruda, Maciejowski.

Lublin zamieniłaś na Tarnów. Którą realizację Teatru im. Ludwika Solskiego wspominasz ze szczególnym sentymentem?

- W Tarnowie musiałam zaśpiewać rolę Hugguette w Królu włóczęgów. Jednak najbardziej utkwiła mi w pamięci sztuka Rzymska wiosna Wacława Kubackiego - o Mickiewiczu, który w 1848 roku miał tworzyć polski legion. Postacie były więc autentyczne. Grałam Antonię, pokojówkę Małgorzaty Fuller - pierwszej emancypantki amerykańskiej i dziennikarki. Premiera sztuki odbyła się w Teatrze Słowackiego w Krakowie. Markiz Ossoli miał ogromną tremę. Grał go Olo Sokołowski, który trząsł się za kulisami. Miał powiedzieć: Siniorina Margarita. Wyszło: Siniorina Margaryna. Tę wersję powtórzył trzy razy. A na widowni: lomio, mantyłki, rękawiczki. Panie podają sobie czekoladki. Wszyscy zauważyli. Jeździliśmy z tym spektaklem po całej Małopolsce: Nowym Sączu, Szczawnicy, Zakopanem. Potem w Tarnowie zmienił się dyrektor, a ja razem z mężem (byłam już wtedy żoną Jurka) wyjechaliśmy do Kielc. Byliśmy w Kielcach 4 lata. Kielce zmieniłam na Kalisz. Dyrektorem był wtedy Tadeusz Kubalski, który zaczął festiwale majowe (Kaliskie Spotkania Teatralne). Potem Izabella Cywińska, Andrzej Wanat, Waldemar Wilhelm. Jurek w trakcie sezonu odszedł do Gniezna i zagrał tam piękne role. Ja dociągnęłam do końca sezonu i poszłam grać gościnnie do Gniezna. Kalisz opuściłam z żalem. W Gnieźnie grałam m.in. Helenę w "Odprawie posłów greckich", w "Policji" Mrożka (za rolę w tym ostatnim spektaklu pochwalił mnie prof. Świderski). Mój kolega z obsady, gdy usłyszał, że na premierę przyjdzie Świderski, był nieprzytomny ze strachu. A Świderski przyszedł po przedstawieniu do garderoby, pogratulował, podziękował. Wymienił kilka uwag. Zaproponował: "Kolego, niech pan spróbuje może to zagrać tak". Był bardzo taktowny i uprzejmy.

Po długich wędrówkach trafiłaś na Mazowsze. Jak to się stało, że przyszłaś do Płocka?

- Do Teatru im. Jerzego Szaniawskiego w Płocku przyjęto mnie za dyrekcji Andrzeja Marii Marczewskiego. Miałam możliwość pójścia do Szczecina, ale zachorowała moja matka, byłam jej potrzebna, a z Płocka bliżej do Łodzi. Zawód zawodem, teatr teatrem, ale mama była najważniejsza.

W Płocku zagrałam Izoldę w "Tristanie" - jednym z moich ulubionych przedstawień, Klarę w "Ślubach Panieńskich". Z Andrzejem Chichłowskim graliśmy w "Szklanej menażerii" za dyrekcji Tomka Grochoczyńskiego. Trzy razy zmieniano mi partnerkę. Najpierw miała grać Mikuła, potem Mariola Dembińska. Mariola została w Niemczech. Przyszła Hanka Zientara. Z nią grało się nam najlepiej. "Menażerię" daliśmy pięćdziesiąt kilka razy. Publiczność bardzo lubiła tę sztukę. Wszyscy wiedzą, o co chodzi. Aktorzy też lubią to grać.

Zapamiętano cię z doskonałej roli w "Wizycie starszej pani" i ze spektaklu "Dom kobiet".

- Nie wszyscy dyrektorzy mnie lubili. Kiedy zagrałam matkę w "Dwóch teatrach", za którą otrzymałam Srebrną Maskę, ówczesny szef stwierdził, że wręczenie odbędzie się nie na scenie, ale w teatralnym bufecie. Widocznie miał swoją kandydatkę do nagrody i nie mógł ukryć rozczarowania. Rolę Celiny Bełskiej z "Domu kobiet" budowałam, obserwując moją matkę. Bardzo lubiłam tę rolę. Zespół był w tym spektaklu świetnie dobrany. Marek Mokrowiecki na 40-lecie pracy obsadził mnie w Pokojówkach. Każdą rolę przyjmowałam. Raz tylko, ale to nie było w Płocku, nie chciałam być Czerwonym Kapturkiem. Powiedziałam, że tego nie zagram. Czerwony Kapturek z niskim głosem i takim wzrostem? Absolutnie nie. Nigdy nie robiłam nic na siłę. Zawsze zostawiałam sobie małą przestrzeń wolności. Pannę Młodą też zagrałam. Ważne, że gram, jestem na scenie, nawet minerał pod sufitem sprawia mi radość.

Które chwile w pracy aktora są najtrudniejsze - stres przed premierą, próby, brak nazwiska w obsadzie?

- Taki jest teatr - kupa kochanych wariatów. Niechętnie się do tego przyznaję, ale dwa razy się załamałam. Reżyser wrzeszczał na mnie językiem ulicy. Poszłam do garderoby, popłakałam się. Nigdy nie przeprosił, nawet, gdy odchodził z Płocka. Inny, znany w środowisku tyran, gdy na premierze zagrałam scenę rozmowy z wnuczką, a na widowni panowała fantastyczna cisza, po wszystkim klęknął przede mną i powiedział: "Ja wszystko odwołuję". Odtąd zostaliśmy przyjaciółmi. Wcześniej, gdy mnie niecenzuralnie zbeształ, nie poszłam na jego bankiet. Tyle mogłam zrobić.

Gdy jest ciężko...

- Gdy jest ciężko, przypominam sobie słowa Jacka Londona. Przekazał mi je ojciec. "Niech się rozpadnie w proch i w pył świątynia mej duszy, jeśli wyjdzie z niej Bóg". Jestem na takim etapie życia, że myślę sobie przede wszystkim o tym, żeby uczciwie przeżyć czas, który mam. Lubię Płock i czuję się płocczanką. Chciałabym tu zostać na zawsze.

Gdy obserwuję cię w teatrze, mam wrażenie, że wszyscy cię lubią. Dla młodszych kolegów z zespołu jesteś autorytetem?

- Młodym aktorom mówię miłe rzeczy, nie krytykuję, staram się nie mówić, że coś mi się nie podobało w ich grze. Każdy człowiek jest inny, inaczej pojmuje daną sprawę. Wiem, jakim ogromnym stresem jest premiera, zwłaszcza jeśli gra się jakąś wielką rolę, która ma szansę wejść do historii teatru. Bardzo jestem ciekawa, jak teraz w "Hamlecie" Ofelię zagra Kasia Anzorge, którą uważam za bardzo utalentowaną dziewczynę. Ona posiada umiejętność przeobrażania się, nie tylko zewnętrznego. To ważne w zawodzie aktora. W "Królewnie Śnieżce" gram Sowę. Na ostatnim przedstawieniu, w moje urodziny, część kolegów zaśpiewała mi "Sto lat". Nie lubię urodzin, ale to było miłe.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji