Artykuły

Toporna ideologia zabiła dzieło

"Anna Karenina" w reż. Pawła Szkotaka w Teatrze Studio w Warszawie. Pisze Temida Stankiewicz-Podhorecka w Naszym Dzienniku.

Głównym grzechem najnowszej premiery w warszawskim Teatrze Studio jest ogołocenie dzieła Tołstoja z jego myśli i głębszych znaczeń oraz kompletny brak zdecydowania ze strony reżysera Pawła Szkotaka, czym ma być "Anna Karenina": tragiczną historią miłości, komiksowym melodramatem czy komedią przechodzącą w farsę. Psychologii postaci, ich rozterek duchowych i moralnych oraz kontekstów znaczeniowych wpisanych w powieść próżno by tu szukać.

Ani śladu. W oparciu o współczesną adaptację dzieła Tołstoja dokonaną przez brytyjską pisarkę Helen Edmundson powstała pozbawiona jakiegokolwiek klimatu "mieszanka" z dominacją formy nad treścią, która nie tylko pozostawia widza całkowicie obojętnym wobec spektaklu, ale ogromnie go nuży.

Usytuowani na proscenium aktorzy - Natalia Rybicka jako Anna Karenina i Mirosław Zbrojewicz w roli Lewina - pełnią funkcję narratorów przemieszczających się pociągiem (umownie, oczywiście) między Moskwą a Petersburgiem i opowiadających sobie wzajemnie historię znaną z powieści Tołstoja.

To ich oczami oglądamy rzeczywistość przedstawioną. Można powiedzieć, że - jako zabieg formalny - wykorzystano tu w pewnym sensie zasadę teatru w teatrze, albowiem obie te postaci są nie tylko narratorami z zewnątrz, ale wchodzą też w role bohaterów biorących udział w opowiadanej historii. Przypominane przez Annę i Lewina zdarzenia są ilustrowane scenami odgrywanymi przez aktorów usytuowanych w głębi przestrzeni scenicznej.

Niestety, to nieudane przedstawienie nie daje szans widzowi ani na przeżycie artystyczne, ani emocjonalne, ani intelektualne. Nawet w tych sytuacjach, które powinny pobudzić do refleksji czy spowodować współczucie widza jak w scenie, gdzie Anna i Lewin mówią o mężczyźnie, który wpadł (rzucił się) pod pociąg - publiczność reaguje śmiechem. Czy zgodnie z intencją reżysera?

Moim zdaniem, nie. W każdym razie wiadomość o śmierci nie może pobudzać widzów do śmiechu, a jeśli to się zdarzyło, to znaczy, że winę ponosi reżyser za fatalne prowadzenie aktorów. Także w finałowej scenie spektaklu, gdzie Anna powodowana zemstą na Wrońskim - jak pamiętamy - u Tołstoja popełnia samobójstwo, rzucając się pod pociąg, a tutaj bohaterka przedstawienia wesoło odczytuje fragment powieści o tragicznym zdarzeniu.

Pomysł całkowicie pozbawiony sensu. Tak jak i to, że postaci nie wchodzą ze sobą w relacje. A jeśli już się to zdarzy, to dla wywołania śmiechu na widowni, jak w małżeńskiej scenie, w której Dolly (Weronika Nockowska) wyrzuca mężowi (Łukasz Lewandowski), że ją zdradza. Scena ta, jak zresztą wiele innych, właściwie ustawiona jest komiksowo.

Przy takim założeniu trudno uwierzyć, iż Annę i Wrońskiego łączy wielka, tragiczna miłość. Kto uwierzy, iż groteskowy Wroński - a w taki sposób grany jest przez Łukasza Simlata - potrafił do tego stopnia zawrócić w głowie Annie Kareninie, iż ta dla takiego pajaca porzuciła męża, dom rodzinny i, co najważniejsze, ukochanego synka. Z drugiej strony, kto uwierzy, iż Wroński mógł do szaleństwa zakochać się w takiej zwykłej, niczym niewyróżniającej się, powiedziałabym nawet - dość pospolitej kobiecie, którą jest Anna w tym przedstawieniu. Bo tak właśnie prowadzi tę młodą aktorkę reżyser.

Za to, że spektakl jest nieudany nie tylko w warstwie inscenizacyjnej, ale także pod względem aktorskim, w dużej mierze winę ponosi reżyser. Bo przecież obok młodzieży aktorskiej występują tu także doświadczeni aktorzy, mający w swoim dorobku artystycznym znakomite role, jak Łukasz Lewandowski (tutaj w roli Stiwy Obłońskiego) czy Krzysztof Stelmaszyk grający postać Karenina, męża Anny.

Aktorzy w tym przedstawieniu sprawiają wrażenie, jakby reżyser podciął im skrzydła i miast latać, kazał pełzać po ziemi. Na przykład dlaczego Łukasz Lewandowski błaznuje, biegając z wózkiem dziecięcym, albo dlaczego Dolly ma na sukience przywiązaną poduszkę udającą ciążę i groteskowo "ogrywa ją". Wszystko dla śmiechu? Ależ to wcale nie jest śmieszne, to jest żenujące. Nie rozumiem zupełnie, jaka idea przyświecała reżyserowi.

O dykcji i podawaniu przez aktorów tekstu lepiej nie wspominać. Czy dzisiaj już nikt z artystami nie pracuje nad słowem? Przecież ogromna część tekstu nie dociera do publiczności z powodu fatalnej dykcji, złego ustawienia głosu, a nawet niezrozumienia przez aktora zarówno postaci, którą gra, jak i kwestii, którą wygłasza.

Tuż przed premierą Krzysztof Stelmaszyk grający postać Karenina wypowiedział się dla mediów, iż bezpośrednim powodem, dla którego wystawiono w Teatrze Studio "Annę Kareninę", jest chęć ukazania, przybliżenia problemu dotyczącego systemu patriarchalnego, który mimo upływu czasu trwa. Ten spektakl, zdaniem aktora, wpisuje się w dyskusję o sytuacji kobiet. Tak więc trudno się dziwić odmóżdżającej interpretacji "Anny Kareniny", skoro dzieło Lwa Tołstoja przenicowane przez feministyczną ideologię miało do spełnienia nie tyle zadanie artystyczne, ile politpoprawnościowe.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji