Artykuły

Okruch zła

- Nie zobaczyłem w życiu niczego, co pociągałoby mnie bardziej niż aktorstwo. Z drugiej strony, właśnie aktorstwo sprawia, że dzisiaj mogę być podróżnikiem, jutro mordercą, pojutrze lekarzem... Będąc aktorem, mogę być każdym! Fantastyczne uczucie - mówi MIROSŁAW BAKA, aktor Teatru Wybrzeże w Gdańsku.

Budzi respekt, jakby czaił się w nim mrok...

Rozmowa z MIROSŁAWEM BAKĄ, aktorem filmowym, serialowym i teatralnym:

Pochodzi z Ostrowca Świętokrzyskiego, studia aktorskie ukończył we wrocławskiej PWST. Od 1988 roku mieszka i pracuje w Gdańsku (Teatr Wybrzeże), gdzie zabłysnął tytułową rolą "Hamleta". Wielkim sukcesem okazała się rola mordercy taksówkarza w filmie Krzysztofa Kieślowskiego "Krótki film o zabijaniu", za którą otrzymał Nagrodę Szefa Kinematografii i Nagrodę Artystyczną Gdańskiego Towarzystwa Przyjaciół Sztuki. Lista jego ról filmowych, także w tytułach zagranicznych, i serialowych jest długa. Obecnie gra w filmie "Ziemia" w reżyserii Piotra Złotorowicza i niemieckiej produkcji "Biegnij, chłopcze, biegnij" w reżyserii Pepe Da-nquarta. Jest ambasadorem kanału Crime & lnvestigation Network Polsat. Prezentowany od poniedziałku do piątku o godz. 22 cykl dokumentalny nazywa się "Ukryte oblicza zbrodni".

Jako mały chłopak marzył pan, żeby zostać marynarzem. Dlaczego marynarzem?

- W naszym domu była bogata biblioteka marynistyczno-podróżnicza, korzystałem z niej już jako mały chłopiec, grzebiąc w mapach, wytyczając rejsy. Miała ona na mnie olbrzymi wpływ. Gdy myślałem, żeby zostać marynarzem, prawdopodobnie chciałem spełnić niezrealizowane marzenia ojca. Ale to się szybko zweryfikowało, bo współczesna nawigacja to przede wszystkim matematyka i fizyka, a ja nie miałem talentu do nauk ścisłych. Byłem urodzonym humanistą i nie wybrałem się do szkoły morskiej, powoli zapominając o dziecięcych marzeniach.

Aż sześć razy zmieniał pan szkoły policealne. Co było tego przyczyną?

- Wojsko. Były to czasy, w których młody niekształcący się człowiek był natychmiast "zapraszany" do służby wojskowej, a mnie nie uśmiechało się tracenie czasu na bieganie po poligonie. Udało się tego uniknąć, bo przetrwałem w rozmaitych szkołach policealnych, a później dzięki pracy w pogotowiu ratunkowym.

Jakie wspomnienia zanotował pan jako ratownik karetki pogotowia?

- To był przyśpieszony kurs prawdziwego życia. Praca w karetce składa się niemal wyłącznie z sytuacji ekstremalnych. Ratowanie ludzkiego życia, odbieranie nowego życia, spotkania z ludźmi ciężko doświadczonymi przez los albo szczęśliwymi po wyleczeniu. Do dzisiaj przypominam sobie rozmaite zdarzenia z karetki, które przydają mi się w pracy aktorskiej.

Do szkoły teatralnej dostał się pan za pierwszym razem?

- Za pierwszym, ale po roku zostałem z niej wyrzucony. Dopiero wtedy uciekałem przed wojskiem i zastanawiałem się, czy ja naprawdę chcę to robić. Po roku przerwy spróbowałem zdawać do Wrocławia i tam skończyłem studia.

Co było przyczyną relegowania pana z Warszawy?

- Nie wiem. Może pedagodzy doszli do wniosku, że nie mam talentu? Może nie byłem wówczas na tyle dojrzały, żeby startować do tego zawodu.

Ciekawy jestem, jakie mieli miny, gdy dowiedzieli się po latach, że został pan obsadzony w legendarnej roli Hamleta i jeszcze dostał nagrodę im. Schillera. Jaki był Hamlet w pana interpretacji w 1997 roku?

- Był to Hamlet niepokorny, pełen złości, o którym pisano w recenzjach, że nie był księciem Danii, lecz półświatka. Nie był to raczej rozpoetyzowany młodzieniec. Reżyser Krzysztof Nazar położył nacisk na rządzącą Hamletem zapiekłą złość na Klaudiusza i matkę, na cały gatunek ludzki. Złość wynikającą z tej niemocy, z hamletowskiego zagubienia opisanego przez Szekspira. Był pozbawiony przyjaciół, wyalienowany, bardzo sam.

Czy był akceptowany przez młodych ludzi?

- Bardzo. Reżyserowi udało się w zadziwiający sposób dotrzeć do młodego widza. Spektakl trwał pięć godzin i był prawdziwym maratonem. Dla mnie był spektaklem ciężkim fizycznie i psychicznie. Gdy wychodziliśmy do ukłonów, młoda widownia reagowała jak na koncercie rockowym.

Zanim przeistoczył się pan w tak trudną i skomplikowaną postać, zemdlał pan na próbie, stracił głos i schudł 7 kilogramów. Tak było?

- Nie ma się co dziwić. Przecież to pięciogodzinny, morderczy spektakl, a reżyser wycisnął ze mnie wszystkie poty. Przytomność straciłem na trzeciej generalnej próbie, głos też.

Szczęście, że nie podczas spektaklu!

- Na scenie z udziałem publiczności straciłem przytomność w innej sztuce tego samego reżysera, w "Ryszardzie III". Czułem, że odlatuję w ostatniej scenie bitwy. W pewnej chwili nie wytrzymałem i po wypowiedzeniu słów "Królestwo za konia" wstałem i na proscenium powiedziałem do widzów: "Bardzo państwa przepraszam, ale ja już nie mogę", i w tym momencie upadłem na scenie. Kurtyna opadła, ale większość widzów myślała, że zaraz pójdzie z powrotem w górę, bo taka była koncepcja reżyserska zakończenia spektaklu. Jakże niektórzy się zdziwili, gdy usłyszeli sygnał zajeżdżającej pod teatr karetki pogotowia ratunkowego.

Po latach powiedział pan, że szkoła aktorska nie produkuje aktorów, lecz jedynie daje szansę, z której nie każdy z nich potrafi skorzystać. Pan potrafił?

- Kolejne propozycje udowadniają, że chyba udało mi się dotknąć sedna tego zawodu, a może nie i jestem tylko na dobrej drodze i podążam w dobrym kierunku? Zresztą nie mnie to oceniać, niech uczynią to widzowie.

Nie wspomniał pan o szczęściu, jakie też trzeba mieć w tym zawodzie. Czy dla pana była nim rola mordercy taksówkarza w filmie Krzysztofa Kieślowskiego "Krótki film o zabijaniu"?

- W mojej karierze filmowej ten moment był najistotniejszy. Dostałem szansę, z której mogłem skorzystać albo nie. Ponieważ moja rola została zaakceptowana, moja droga zawodowa pomyślnie się rozpoczęła. Było to wprost niesłychane doświadczenie zawodowe, ale i osobiste, bo zetknięcie z tak wspaniałym człowiekiem pozostaje na zawsze. Cieszę się z każdego dnia, który dane było mi spędzić z Krzysztofem, nie tylko na planie filmowym, ale np. na festiwalu w Cannes, gdzie razem byliśmy i dużo rozmawialiśmy w podróży.

Kiedy kreuje pan jakąś postać, wchodzi pan w nią ze wszystkim?

- Myślę, że tak, chociaż z biegiem czasu coraz lepiej potrafię się dystansować do pewnych rzeczy, ale to chyba domena dojrzałego aktora.

Przeważnie gra pan na wielkich emocjach, co powoduje, że ten zawód strasznie rozwala człowieka. Do jakiego stopnia?

- Z biegiem lat aktor uczy się psychicznej higieny, która jest niesłychanie ważna, bo jeśli ktoś się tego nie nauczy, to go rozwibrowanie emocjonalne rozwali psychicznie, zdemontuje jego psychikę i pokiereszuje. Podczas pracy nad rolą Hamleta byłem nieznośny dla swojej rodziny, bo na co dzień stałem się szalonym Hamletem. Tymczasem po zagraniu roli trzeba zdjąć kostium, otrząsnąć się, wyjść na ulicę i żyć normalnie wśród ludzi.

Czyli teraz potrafi się pan dystansować?

- Chyba najwyższy czas. Ta umiejętność jest wręcz niezbędna aktorowi, przychodzi z biegiem czasu, wraz z ilością zagranych ról udowadnia człowiekowi, że trzeba szanować swoją psychikę.

Ale nie zawsze tak było, czyżby nie ufał pan swojemu warsztatowi?

- Młodzi ludzie nadrabiają braki warsztatowe młodzieńczą emocjonalnością. Później to się odwraca i mniejszą emocjonalność potrafimy wykorzystać, lepiej operując warsztatem. To, co młody człowiek wykrzyczy, dojrzały może powiedzieć spokojnie, w sposób równie interesujący.

Dlaczego tak często oglądamy pana w rolach czarnych charakterów?

- Może dlatego, że widzowie lubią mnie w nich oglądać, może kamera lubi mnie filmować w takich? Może mam takie predyspozycje?

A może reżyserzy włożyli pana w taką szufladę?

- Mówili mi, że dobrze filmuję się w takich zadaniach. Bardzo szanuję tych reżyserów, którzy potrafią mnie wykorzystać w zupełnie innych rolach, bo wtedy wiem, że obdarzają mnie zaufaniem i zazwyczaj się nie mylą.

Czyli czasami zdarza się panu przełamać taki rodzaj schematycznego obsadzania?

- Niejednokrotnie. Pierwszym reżyserem, który znalazł taką odwagę, żeby obsadzić mnie w komediowym epizodzie, był Radek Piwowarski, bo w swoim filmie "Autoportret z kochanką" pozwolił mi zagrać rolę zwariowanego, zabawnego kaprala Kosa i... nie żałował swojej decyzji. Potem przyszły propozycje ról w serialach komediowych. W teatrze jako pierwsza odkryła mój talent komediowy Barbara Sass-Zdort.

Jak wspomina pan pracę w pierwszej polsko-izraelskiej produkcji "Wiosna 1941"?

- Było to bardzo ciekawe spotkanie z reżyserem, laureatem Oscara. - Urim Barbashem. Teraz jestem w trakcie zdjęć do kolejnego filmu w "oscarowej reżyserii" Pepe Danquarta "Biegnij, chłopcze, biegnij", zdjęcia trwają w Niemczech. Przy "Wiośnie 1941" spotkałem się też z Joe Fiennesem, który okazał się prywatnie bardzo fajnym człowiekiem.

Jaką postać zagrał pan w "Wiośnie 1941"?

- Szwagra bohaterki filmu, postać negatywną, polskiego łobuza, który chce wydać ukrywającą się żydowską rodzinę.

A w innych filmach zagranicznych?

- Nie były to same czarne charaktery. Raz grałem tego, co denuncjuje Żydów, innym razem kogoś, kto ich ukrywa. Zagrałem w filmach: niemieckich, duńskim, węgierskim, szwajcarskim, wiele różnych postaci.

Dlaczego nie zdecydował się pan na przeprowadzkę do Warszawy?

- Dosyć wcześnie zakochałem się w gdańszczance, potem w Gdańsku. Do Warszawy przyjeżdżam do pracy i kojarzy mi się ona głównie z nią. Sam fakt, że mogę wsiąść w samochód lub na rower i pojechać na plażę po sezonie, wynagradza mi wszystkie podróże, do których się zresztą już przyzwyczaiłem.

Piszą o panu: "Mirosław Baka budzi respekt, jakby naprawdę czaił się w nim mrok i nosił w sobie okruch zła". Ale podobno prywatnie jest pan zupełnie inny?

- Często ludzie, których poznaję, po jakimś czasie przyznają, że ich wyobrażenie na mój temat zupełnie nie zgadza się z - że tak powiem - zastaną rzeczywistością. Może nie jestem wyjątkowym wesołkiem, ale na pewno ponurakiem też nie.

Do jakiego stopnia warunki zewnętrzne aktora mogą go określać zawodowo?

- Myślę, że w dosyć dużym stopniu. Ale tak naprawdę najwięcej zależy od talentu i umiejętności.

Karol w sztuce "Seks dla opornych" pokazuje pana jako człowieka ciepłego i pogodnego. Jak pan postrzega Krystynę Jandę, która jest reżyserem tej sztuki?

- Jako cudowną osobę. To człowiek o ogromnej, emanującej wokół energii, co w przypadku reżysera jest bardzo ważne. Jej niespożyta energia udziela się wszystkim, którzy z nią pracują. Ma fantastyczne poczucie humoru i bardzo dobry gust sceniczny.

Jaki to rodzaj reżysera?

- Janda jest aktorką, ona doskonale wie, jak to wygląda z drugiej strony, jak czuje się aktor, gdy spadnie na niego dużo bełkotliwych uwag, które mu namieszają w głowie lub zaprowadzą w ślepą uliczkę. Jej uwagi były zawsze bardzo trafne, pracowało się z ogromną przyjemnością.

Pana partnerką w sztuce jest niedawno przeze mnie prezentowana w "Angorze" Dorota Kolak. Jak się z nią współpracuje?

- Dorota to fantastyczna i bardzo profesjonalna aktorka. Razem pracujemy od wielu lat, bo oboje jesteśmy w zespole Teatru Wybrzeże. Graliśmy wspólnie wielokrotnie. Nadajemy na tych samych falach aktorskich. Bardzo dobrze nam się ze sobą współpracuje. Praca u Krystyny Jandy była tego potwierdzeniem.

Dlaczego zdecydował się pan wziąć udział w cyklu dokumentalnym "Ukryte oblicza zbrodni"?

- Właściwie jedna trzecia pracy, jaką wykonałem przed kamerą, to praca w filmach i serialach o charakterze sensacyjno-kryminalnym. Podjąłem współpracę z kanałem dokumentalnym Crime & Investigation Network Polsat przy wieczornym cyklu "Ukryte oblicza zbrodni", ponieważ poczułem się wyróżniony. Osoby, które mi ją zaproponowały, nie znalazły mnie chyba na plotkarskich portalach, a wzięły pod uwagę moją filmografię. I tym sposobem jestem ambasadorem kanału, który opowiada o morderstwach, przestępstwach i analizuje zło, które nas otacza. A ono zawsze będzie fascynujące. Filmy o morderstwach czy zbrodniach większość ludzi chce oglądać, by poczuć dreszczyk emocji, atmosferę zagrożenia, zagadkowości. Tematy programów są bardzo aktualne, np. sprawa BreMka w poniedziałkowym serialu "Zło z bliska". Ostatnio zobaczyłem więzienie, w którym ten człowiek spędzi najbliższe 21 lat. Strasznie mnie to przygnębiło.

Jaka była pana rola przy tym cyklu?

- Jako ambasador kanału Crime & Investigation nagrałem zapowiedzi oraz zamknięcia do każdego serialu w cyklach: "Zło z bliska", "Urodzeni, by zabijać?", "Diabeł w moim domu", "Grzechy i sekrety" oraz "Podmiejski koszmar". W każdej z tych produkcji - głównie z Ameryki i Wielkiej Brytanii - ujawniamy kulisy szokujących przestępstw oraz wyjaśniamy tajemnice skrywane przez zwykłych ludzi.

Nie zapominajmy o nowym serialu kryminalnym "Na krawędzi" i roli byłego prawnika alkoholika.

- Był to świetny materiał scenariuszowy, co sprowokowało mnie do zagrania tej roli. Grany przeze mnie mężczyzna był kiedyś dobrze zapowiadającym się adwokatem. W serialu zastajemy go w momencie całkowitego upadku moralnego, na samym dnie. Reżyser Maciek Dutkiewicz jest bardzo ciekawym, przenikliwym i mądrym facetem. Bardzo profesjonalne i ciekawe spotkanie.

Przyjmując tę rolę, zapewne miał pan świadomość, że ponownie powiąże pana z tematyką kryminalną...

- Proszę pana, ja do końca życia mogę grać w filmach i serialach o tej tematyce, jeżeli będzie ciekawa rola i jeżeli uda mi się ciekawie ją zagrać.

Pana życie jest wypełnione nie tylko graniem. Jest pan w związku małżeńskim z aktorką Joanną Kreft i oboje swoim życiem zaprzeczacie pogłoskom, że aktorskie małżeństwa rzadko są udane.

- Bardzo się z tego cieszę i bardzo jestem z tego dumny. Nie jesteśmy z żoną tematem dla plotkarskich pisemek. Pędzę nudne, banalne życie ojca dwóch synów, męża, właściciela ogrodu i kota o imieniu Poldek. Niczego w tym życiu nie zamierzam zmieniać i nie będę obiektem dla paparazzich. Zajmuję się aktorstwem i korzystaniem z życia rodzinnego.

Żona, decydując się na prowadzenie domu i funkcjonowanie w Gdańsku, skazała się na mniejszą obecność na ogólnopolskim rynku aktorskim.

- W dzisiejszych czasach telewizja i film sięgają po aktorów z każdego zakątka Polski. Największą gwarancję pracy daje oczywiście mieszkanie w Warszawie, ale żona uszanowała mój wybór życiowy i jestem jej za to wdzięczny. Zresztą nie jest powiedziane, że podróże do pracy w Warszawie nie staną się pewnego dnia również jej udziałem.

Graliście kiedykolwiek razem?

- Zdarzało się to wielokrotnie w teatrze i raz w filmie węgierskim "Cień na śniegu" Attili Janischa. Węgierska aktorka grała moją żonę, a Joanna kochankę.

Czy synowie zdradzają uzdolnienia aktorskie?

- Starszy syn kończy studia operatorskie, młodszy jeszcze nie wie, kim będzie, na razie uczy się w liceum.

Nie będzie mu pan podpowiadał aktorstwa jako zawodu i sposobu na życie?

- Nie, broń Boże! Mam nadzieję, że uda mu się tego uniknąć. Ten zawód może przynieść wiele radości, ale rozczarowania są bardzo bolesne.

Gdyby jeszcze raz miał pan pan wybierać zawód, ponownie postawiłby pan na aktorstwo?

- Z całą pewnością. Nie było w moim aktorskim życiu ani jednego momentu zwątpienia, co świadczy, że dokonałem słusznego wyboru. Nie zobaczyłem w życiu niczego, co pociągałoby mnie bardziej niż aktorstwo. Z drugiej strony, właśnie aktorstwo sprawia, że dzisiaj mogę być podróżnikiem, jutro mordercą, pojutrze lekarzem... Będąc aktorem, mogę być każdym! Fantastyczne uczucie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji