Rozsypana mozaika
"Znak Kaina" w reż. Jamesa Brennana w Ośrodku Praktyk Teatralnych Gardzienice. Pisze Irina Lappo
Wyreżyserowana przez Australijczyka Jamesa Brennana szalona mieszanka tekstowa (Terencjusz, Byron, Unamuno na bazie wątku starotestamentowego) wybuchła w świeżo remontowanym gardzienickim Spichlerzu tuż przed oficjalnym rozpoczęciem Konfrontacji Teatralnych.
"Znak Kaina" wykrzyczany, wytańczony, wyśpiewany w stylu gardzienickim (żywiołowo, brawurowo, gwałtownie) miał w sobie jednak pewną niepokojącą właściwość. Widowisko dosłownie rozpadało się na kawałki, za nic nie chciało się ułożyć w spójną całość. Fragmenty z różnych porządków czasowych, geograficznych, folklorystycznych, stylistycznych, estetycznych migotały przed oczami: na weselu tańczono oberka, requiem w finale zabrzmiało operowo, pannę młodą ubrano w ukraiński wianek (mocno przesadzony), zaś prostytutka urwała się prosto z filmów Almodóvara, chochoł - zapewne z "Wesela", a biało-niebieski diabeł - z folkloru japońskiego, ojciec nosił strój rzymskiego patrycjusza, a matka - kłapnięty kapelusik z gałęzią (nie gałązką) forsycji, reszta postaci była stylizowana "na ludowo", ale też jakby "na antycznie". W dodatku niektóre postaci i chór miały grubą kreską namalowane zrośnięte brwi jak Gruzini z obrazów Pirosmani. Do tego czarujący akcentem i seksapilem aktor Urugwajczyk w skórzanym stroju niewolnika.
Dużo w tym wszystkim było humoru, ale sporo też przesady. Skazany na zabójstwo Kain (przez własną zazdrość, ale też przez determinizm literacki) okazał się postacią tragiczną. Tego drugiego było nie szkoda.