Koszarowy Szekspir
Zmierzch gasi ciepło dnia. Nad Legnicą świeci samotna gwiazda. W żelaznych koszach na dziedzińcu dopala się sklejka, ułamki okien, futryn. W popiele widać zawiasy.
- Śmierć Marcjuszowi! - głodny i wściekły lud miota się pomiędzy brunatnoczerwonymi posępnymi ścianami blokhauzów.
- Śmierć!
Tullus Aufidiusz wskakuje na konia. Ściska buławę. To on poprowadzi Wolsków przeciw Kajusowi Marcjuszowi. Wokół nas ciemne oczodoły okien. Gdzieś w mroku czekają spragnione krwi centurie Rzymian. Z dachu wartowni słychać dziką pieśń wojny. Muzykanci w kudłatych skórach piszczałkami, gitarą i bębnami szarpią ciszę.
Jest piątek, 8 maja. Nas, widzów może dwadzieścioro.
Lepszy od "Złego"
- Z braku "Makbeta" zobaczycie "Koriolana" - zachęcałem. To ostatnia tragedia mistrza ze Stratfordu. Noc, budynki sowieckich koszar, żywiołowy rock Kormoranów na żywo. Wyjątkowo bolesna diagnoza stawiana władzy.
- Czy to będzie tak dobre jak "Zły"? -pytali Michał i Joanna. Czujni, bo akurat przerabiają w liceum dramat elżbietański.
- Lepsze! Przybili piątkę.
Batman
W mocnym zapachu żółtych dywanów rzepaku dojeżdżamy do Legnicy.
Po obu stronach szosy polskie esperanto: grill, disco, party, beer, shop. Oddychamy z ulgą, gdy widać tablicę z inskrypcją "szlak cystersów". Golanka Dolna. Miniaturowa wieża, skromne mury, pękata bryła kościółka. I wtedy zza zakrętu wychodzi człowiek. Na piersi jaskrawożółty emblemat aż bije w oczy.
- Jezu, Batman! - dziwi się Michał.
- Albo Jezu, albo Batman - pada z tylnych foteli.
Piękna Helena
19.00. Godzina do spektaklu. Rynek jak wycięty z tektury. Pastelowe fasady i brudne, zapiaszczone bruki. Kilkoro ludzi w restauracyjnym ogródku. Dwoje dzieci. Kopią gliniane skorupy wokół gazonu. Szczelnie zamknięte okna i bramy. Świdrująca cisza. Łoskot wiatru w wieżach katedry i w gałęziach kasztanowca.
Pijaczkowie. Heroicznie podtrzymują plecami mury. Wchodzimy do kawiarni Maska. Herbata, lody, kawa wywołują lekkie zdziwienie kelnerki. Tu niemal wszyscy piją piwo.
Rzadko pary. Przy stolikach dwie, trzy, cztery wpatrzone w jednego chłopaka. Dłonie mocno przyklejone do oszronionych szklanic. Usta łapczywie przyssane do papierosów. Deser w fantazyjnym pucharze nazywa się "Piękna Helena".
Siedzimy pod sceną Teatru Dramatycznego. Tanio tu. Dwa razy taniej niż we Wrocławiu.
- Ale smacznie - mówimy naraz.
Underground
Próbujemy dopytać w bufecie o drogę na Nowy Świat.
- To niedaleko - słyszymy. Wiedzą, że w byłych koszarach będzie "Koriolan", nie wiedzą dokładnie, gdzie to jest.
Miasto opustoszało. Złotoryjską idzie młoda kobieta. Skóra z cekinami, kolczyki w nozdrzach, postpunkowy tapir.
- To cholernie daleko - słyszymy odpowiedź i pstrykanie palcami.
- Pójdzie pan do końca - znów pstryka.
- Potem przejściem pod skrzyżowaniem
- pstryk.
- Tam trzeba zapytać kogoś - pstryk i lekkie kiwanie dłonią na do widzenia.
Idziemy w przód kamiennym wąwozem. Pstrokaty tunel. Ściany od podłogi po sufit krzyczą tagami i grafami. Tysiąc kolorów. Nastolatki zachwycone.
Nowy wspaniały świat
Wciąż cisza. Nawet autobus przejeżdża w zwolnionym tempie. Na skwerku grupa wokół długowłosego barda szarpiącego struny gitary. Elementarne akordy rocka. Obok na ławce samotnik. W pozie Jamesa Deana. Patrzy na wymalowany odręcznie szyld "Foto Wrzos".
Kłania nam się pijana, szczupła, wysoka blondyna w, czerwonym sweterku. Smycz, na której prowadzi ją pies, na chwilę zwiesza się. Więc odkłaniamy się, bo pies patrzy łakomie.
- Madonno, polska madonno - ryk w jednym z okien.
- Państwo przyjezdni. Do teatru prosto - mówi madonna w kolorze rouge i blond. Przed nami ul. Nowy Świat.
Pod ostrzałem
Życie tu zastygło. Obłażą tynki, okna z wytłuczonym szkłem. Bramy okrywają pancerne blachy. Wśród bunkrów kamienic nogi ledwo omijają powyrywane kratki do piwnic. Mijamy potrójny fronton. Zabity blachą, sklejką, jakimiś podartymi obwieszczeniami. Jakby wejście do kina. Miski satelitarnych anten przymocowano nad zerwanymi balkonami.
Wreszcie przed zrujnowaną bramą koszar kasjerka teatru. Na wielkiej walizie-kasie białe logo Teatru Dramatycznego.
- Punktualnie o ósmej wpuszczamy.
Na podwórzu pomiędzy ciemnymi ścianami szop i blokhauzów płoną stosy. Z piskiem opon podjeżdża radiowóz. Dwaj czarno ubrani policjanci wpadają w bramę. Kajdanki przy pasach. Prowadzą ze sobą dyrektora Jacka Głomba. Oczekujący zamierają.
- To kontrola ppoż. - mówi ktoś. Westchnienie ulgi.
Zabawa w wariatów
Na murach koszar napisy życzą śmierci Marcjuszowi i chwalą ZSRR. Ciekawskie dzieci podjeżdżają na odrapanym" gokarcie. Każde kółko od innego wózka.
- W co się bawicie?
- W dwóch wariatów - odpyskowały i wpadły w bramę teatru.
- Odejdźcie stąd. To nie dla was! - odpędziły je bileterki.
Miasto otwarte
Specjalny autobus z plakatem "Koriolana" w oknach przywiózł z Wrocławia na spektakl dwóch pasażerów. Jest nas dwadzieścia pięć osób. Liczymy aktorów: dwudziestu siedmiu.
Wchodzimy przy dźwiękach rytmicznej, groźnej muzyki. Kormorany pojawiają się na dachu wartowni. Płoną stosy. Łomocą bębny. Znudzony pieśnią lud woła o czyny. Stukają kije, szczękają miecze. Kajus Marcjusz wyklina i ośmiesza pospólstwo. Łomot wzrasta. Płomienie biją w niebo. W dymach pożarów wchodzimy wraz z bohaterami do wnętrza garażu. Tu lud rzymski stanie przeciw bohaterowi.
Miasto śpi jak zaczarowane.
- To miasto jest nieobliczalne - powie w przerwie Jacek Głomb, inscenizator "Koriolana".
Ulice San Francisco
Jacek Głomb i Krzysztof Kopka przygotowali widowisko, nie spektakl. Tu się fizycznie jest wśród dymów, łomotu bębnów, świstu fletów, w pożarze i wśród sypiących się w twarze iskier. Wściekły lud wybija szkło w oknach. Tu idzie się pochodem wśród aktorów i muzykantów w greckiej chorei. Zasiada się na ławach w sali senatu.
Długą trumnę sowieckiego garażu wypełnia dym pochodni, krzyk trybunów, wrzawa żołdaków. Koriolan - nikomu niepotrzebny bohater. Kaleczy matkę, żonę, lud i własny honor. Nie ma tu gry głosem - jest szept, płacz i krzyk, bo gigantyczną pustkę trzeba przekrzyczeć. Nie ma markowania, jest upadek ciała na betonową posadzkę w proch i pył. Miecze sypią skry. Pałki tłuką kłykcie. Kostiumy Małgorzaty Bulandy okrywają szelestem tkanin i skór dramatyczny bieg bohaterów. Jakby w amoku biegli w pościgu za zbrodnią. Nie ma sprawiedliwych w tych szekspirowskich "Ulicach San Francisco".
Miarka za miarkę
Nikomu nie potrzeba bohaterów - mówi Szekspir Kopki, Bulandy i Głomba. Lud jest głupi i płochliwy. Ludem można manipulować. Lud chce wojny, bo chce łupów. W zaślepieniu rabuje nawet ołowiane łyżki i drze pościel. Trybuni są skorumpowani. I wódz, i trybuni jednako gardzą ludem.
Honor, duma i godność łamią serca kobiet. Nie można być wodzem, gdy trzeba pilnować kiecki. Nie można być herosem, gdy zaspokaja się kaprysy matki. Okrutny tekst Szekspira. Nie ma ludzi czystych. Nie ma w polityce czystych intencji. Historia to brud, krew i łzy. Każdy z nas, gdy sięga po broń, kaleczy przede wszystkim siebie i tych, którzy go kochają.
Na ścianie garażu nad zasztyletowanym Kajusem Marcjuszem Koriolanem przebija spod kurzu rosyjska inskrypcja: Kierowco! Surowo przestrzegaj przepisów ruchu.
To ironia, Kasjusz musiał zginąć. Obowiązywało go zbyt wiele kodeksów na raz. Kochanek, mąż, syn, bohater, wódz, konsul. Nie zdążył być człowiekiem.
Czarne kwiaty
Wychodzimy w ciemną noc. Gasną ognie na dziedzińcach. Aktorzy po oklaskach przemykają pomiędzy nami do garderoby. W togach-habitach Bogdan Grzeszczak, Paweł Wolak. Z buławą Przemysław Bluszcz. Porywający tego wieczoru. Tragiczny Kajus - Dariusz Maj. Tomasz Sobczak - bałamutny trybun. Dawno nie widziałem takiego ładunku scenicznej prawdy i dramaturgii.
- Tyle czadu, a tak mało ludzi - oskarża Michał.
- Przecież było warto - to Joanna.
Pod stopami zgrzyta szkło. Przed nami zielona tablica - Wrocław 65 km.