Artykuły

Kim są "Oni"

Nie wiemy, jak to się dzieje, że wśród ludzi pojawiają się prorocy. Praw­dziwi prorocy, których nie na­leży mylić z uczonymi, co to na podstawie głębokiej wie­dzy i wnikliwej analizy rzeczywistości po­trafią wysnuwać różne udokumentowane prognozy, przeważnie zresztą nie potwier­dzające się. Prorocy w odróżnieniu od li­czonych futurologów, nie mają tytułów profesorskich, czasem nawet nie mają wielkiego wykształcenia, bywają szarymi ludźmi, np. pastuchami lub urzędnikami magistrackimi. Zawsze jednak są - choć nie zawsze w tym od razu rozpoznani - artystami. Być może każdy prawdziwy ar­tysta jest prorokiem?

Nie wiemy jak to się dzieje, ale się dzie­je, że prorocy widzą to, czego nie ma. Dokładniej: widzą to, czego zdaniem in­nych patrzących na świat w ogóle nie ma. Ponieważ ci inni stanowią w każdej spo­łeczności większość, trudno się dziwić, że prorocy postrzegający rzeczy nie istniejące nie są traktowani poważnie. Czasem są traktowani wrogo, zwłaszcza gdy głoszą coś, co jest przeciwne przeświadczeniom czy choćby tylko upodobaniom większości. Dlatego nie jest bezpiecznie być proro­kiem. Oczywiście dotyczy to proroków prawdziwych, bo fałszywi bywają pożąda­ni, hołubieni, wywyższani.

Prawdziwego proroka najłatwiej poznać po tym, że za życia nikt go nie słuchał, a dopiero po latach, czasem po upływie pokoleń, przyznaje się mu rację, przywra­ca honor, a nawet stawia za wzór mło­dzieży, która niech no tylko spróbuje potraktować to serio, napytuje sobie i in­nym nowej biedy. Ludzkość wypraktyko­wała kilka sposobów rozwiązywania kłopotów związanych z pojawieniem się proroków. Najprostszy polega na pozbywaniu się proroka, np. przez ukamienowanie lub ucięcie głowy. Drastyczność środka spra­wia, że o takim proroku ludzie zbyt długo pamiętają, a chodzi m.in. o to, by nie pa­miętali. Doskonalszym sposobem jest ośmieszenie proroka. Bardzo łatwo przypi­sać takiemu np. chorobę umysłową, tym bardziej że prorok widzi rzeczy, których inni nie widzą, więc doprawdy przypomi­na szaleńca. Najdoskonalszym jednak spo­sobem - dopiero studiowanym i na sze­roką skalę jeszcze nie stosowanym - jest zachwycenie się prorokiem, obsypanie go nagrodami honorami, zaszczytami, zagła­skanie na śmierć i... nieprzejmowanie się tym, co głosi. Można mieć nadzieję, że ta trzecia metoda pozwoli ludziom raz na zawsze uporać się z problemem w przy­szłości.

W naszym stuleciu pojawiła się w Europie wcale pokaźna gromadka prawdziwych proroków. Wśród nich Stanisław Ignacy Witkiewicz. Za życia uchodził on raczej za zwariowanego artystę i ekscentrycznego intelektualistę niż za proroka. Głośniej o nim bywało w związku ze skan­dalami wokół jego osoby niż z tym, co przepowiadał. Współcześni mu mędrcy traktowali Witkacego raczej pobłażliwie. Może tylko Boy cenił jego talent bez za­strzeżeń. Kotarbiński owszem doceniał, ale widział w nim diament nie oszlifowany. Stawar miał dla niego epitet ,,epigon", a Irzykowski: "genialny grafoman". W swoim czasie bywało wokół Witkacego głośno, ale potem szybko i na długo o nim zapomniano. Ekshumację jego dzieł za­wdzięczamy kilku światłym ludziom w Polsce, którzy po październikowym prze­łomie odkryli, że szokująca i poruszająca Europę twórczość dramatyczna nowej awangardowej fali (Beckett, Ionesco) za­dziwiająco przypomina utwory zapomnia­nego polskiego pisarza.

Tak to Witkacy, przez niektórych sobie współczesnych uważany za epigona, dla następnego pokolenia stał się prekurso­rem. Paradoks ten tłumaczy się właśnie tym, że Witkacy prorokiem był. Widział, czego nie było. Jeszcze nie było. To, co widział Witkacy, zaczęło urzeczywistniać się dopiero po jego samobójczej śmierci 18 września 1939 roku. Nie chciał prze­kraczać Rubikonu, za którym jego "fanta­zje" na temat nieludzkiej cywilizacji miały nabierać realnego kształtu.

Kiedy przypisuję takim twórcom, jak Kafka lub Witkacy, dar proroczego wi­dzenia, to jest to czymś więcej niż figurą stylistyczną. Naprawdę istnieją twórcy o wyjątkowej intuicji i wrażliwości, którzy na podstawie prawie niedostrzegalnych i przez innych niedocenianych zjawisk i trendów wysnuwają zupełnie realną - jak się to po wielu latach okazuje - wizję nieraz odległej przyszłości. Dygresyjna ciekawostką może tu być fakt, iż np. Wit­kacy z kilkuletnim wyprzedzeniem prze­widział wybuch wojny na "lato 1939". Da się to wytłumaczyć przypadkiem. A po­nadto - jak tego dowiódł nie doceniony w porę brytyjski matematyk i psycholog L.F.Richardson - prawdopodobieństwo i termin tej światowej katastrofy można było po prostu wyliczyć. Artystyczne wizje Witkacego mają jednak na ogół charakter prognoz tak dalece długoterminowych, że mogą wywoływać w nas maluczkich nieomal nabożne zdumienie. Umysł Witkacego był wyposażony w nieprawdopodobnie czułe "czujniki'", jeżeli - bytując w zacofanym gospodarczo za­kątku Europy - już około roku 1920 do­kładnie przewidywał różne plagi ery uprzemysłowienia i deformacje "nowego wspaniałego świata". Witkacy najwyraź­niej wiedział co my dopiero od niedawna odkrywamy. Pół wieku przed Jungiem wiedział, co oznacza "postęp ku nieludzkości". Patologię "kryzysu tożsamości", "dezintegracji", "schizofrenii społecznej", "uniformizacji psychicznej" i pochodnych zjawisk opisał długo wcześniej, nim się w ogóle te terminy i takie diagnozy po­jawiły. Dlatego niektóre z licznych utwo­rów Witkacego wywołują nasze najwyż­sze zdumienie, zwłaszcza gdy sprawdzimy, np. po kolejnej premierze w teatrze, że reżyserzy naprawdę do jego tekstów ni­czego aktualnego nie dopisali.

Liczne dramaty Witkacego, niegdyś uważane raczej za margines jego twórczo­ści, absurdalne, groteskowe, surrealistyczne, do niczego normalnego niepodobne - jak się zdawało - płody neurastenicznej wyobraźni, dramaty, które przetrwały do naszych czasów przeważnie w postaci nie tykanych przez dziesięciolecia rękopisów, w drugiej połowie XX wieku tracą z każ­dym rokiem na absurdalności i groteskowości. Świat pod wieloma względami za­czyna absurdalnością i groteskowością do­równywać, a nawet przewyższać wyobraź­nię pisarza. Potwierdza Witkacego jako proroka.

Choć bezpośrednim pretekstem do snu­cia powyższych refleksji jest nowa witkacowska premiera we Wrocławiu, zatrzy­muję dłużej uwagę czytelnika na fenome­nie jego pisarstwa, a nie konkretnej reali­zacji, ponieważ jest specjalny dodatkowy powód, by się tym zajmować. Zbliża się setna rocznica urodzin pisarza. Nie po­dzielił on losu wielu dostojnych klasy­ków. Witkacy im starszy, tym zda się świeższy. Jest najprawdziwszym przykła­dem życia po życiu. Zważywszy, iż był katastrofistą, nie ma czym się cieszyć. Jest jednak czym się zajmować. Wciąż czeka­my na odnalezienie się niektórych zagi­nionych utworów pisarza i na publikację całej jego spuścizny, np. na obfitą ko­respondencję. Ja oczekuję kolejnych pre­mier w teatrach, zwłaszcza premier wery­fikujących wizje Witkacego w świetle pa­tologii współczesnego świata.

Na scenie (ściślej: w pomysłowo zaadap­towanym holu) Teatru Polskiego we Wro­cławiu wystawiono niedawno "dramat w dwu i pół aktach" Witkacego pt. "Oni". Napisany w 1920 roku, doczekał się prapremiery po 45 latach, właśnie we Wrocławiu, w tym samym teatrze, który teraz ponownie poń sięgnął. Realizatorem jest Jacek Bunsch, który po udanej insceniza­cji "Szewców" (1982) cieszy się zasłużoną opinią utalentowanego reżysera młodego pokolenia.

"Oni" to dekadencja wizja kończącego się świata europejskiej cywilizacji, świata budowanego przez wielkie indywidualno­ści, na solidnych fundamentach filozofii, sztuki, w dynamicznej równowadze po­między fizyką a metafizyką. Ten świat osiąga w dramacie Witkacego punkt kry­tyczny. Popada w jałowość. Zachodzą w nim gwałtowne i radykalne przewartościo­wania. Rozpoczyna się proces, który Wit­kacy nazywa mechanizacją. Nadchodzi - jak to określa współczesna młodzież - ta­ki walec, co wszystko wyrównuje. Skąd nadchodzi? Czym on jest? W sztuce sym­bolizują go tytułowi "oni". Pytanie o to, kim są "oni", jest w analizie tego utworu pytaniem kluczowym.

Zanim da się odpowiedzieć na to pyta­nie, warto się zastanowić, kim jesteśmy "my". "Nasz" normalny świat reprezentu­ją w przedstawieniu pan Kalikst Bałanda­szek, Spika hrabina Tremendosa, ich słu­żące Marianna Splendorek i Ficia. Głów­nych bohaterów reżyser umieszcza w cen­trum zamkniętej przestrzeni, niczym parę kanarków w wytwornej okazałej klatce, która jednak nie jest więzieniem, raczej azylem, miejscem, w którym bohaterowie najbardziej mogą być sobą. Wydają się naprawdę swobodni, Bałandaszek nawet (ku uciesze licealistek) na dłuższą chwilę pozbywa się przyodziewku. Nawet jednak nagi uczestniczy w maskaradzie, której sam jest reżyserem.

Kimże bowiem jest Bałandaszek? Bałan­daszek jest nie spełnionym człowiekiem. Jest tym, który chce, a nie może. To jest przyczyną jego rozdwojenia. Żyje namiast­kami. Nie potrafi tworzyć dzieł więc two­rzy teorie oraz kolekcjonuje cudze dzieła. Nie potrafi kochać, więc ratuje się eroto­manią. Jest "potwornym erotycznym auto­matem". Jego partnerka Spika jest aktor­ką w podwójnym znaczeniu. Jest aktorką zarówno w teatrze, jak i w życiu. Co prawda miewa pragnienia przeżycia cze­goś choć raz naprawdę i do końca, ale w rzeczywistości jest sobą tylko na scenie, gdy podejmuje wysiłek "stwarzania nie istniejących uczuć".

Wyróżniającą się cechą świata repre­zentowanego przez jego wyrafinowanych przedstawicieli Bałandaszka i Spikę jest bezpłodna niemoc, połączona z jałowym chciejstwem. Jest to świat niepoważny, śmieszny, operetkowy. I tak go przedsta­wia Bunsch. W tę operetkowa maskaradę jest jednak wpisany prawdziwy dramat istnienia. Bohaterowie odczuwają, przy­najmniej chwilami, własna nieautentyczność, zafałszowanie, rozdwojenie, chcieliby je przełamać. W ich niemożności kryje się zalążek tragedii. Mają też dość inteligen­cji i samoświadomości, by to dostrzegać.

We wrocławskim przedstawieniu ujaw­nia to Danuta Balicka, która postać Spiki wyposażyła w bogate życie wewnętrzne, nawet bogatsze może, niż to pomyślał autor. Spłaszczony natomiast jest Bałan­daszek grany przez Zdzisława Sośnierza, zbyt jednowymiarowy neurastenik o na­zbyt zubożonym życiu wewnętrznym. Tu zamyka się pewna kusząca szansa ewolucji operetki w kierunku tragedii. Pozosta­niemy do końca w kręgu operetkowej maskarady.

W taki świat osłabiony niemocą wkra­czają "oni": założyciele i funkcjonariusze nowej religii Absolutnego Automatyzmu, twórcy nowego porządku, likwidatorzy sta­rej sztuki, indywidualizmu, metafizyki, od­nowiciele rzeczywistości. "Oni" w groteskowym ujęciu Witkacego mogą się wpierwszej chwili wydawać jeśli nie Mar­sjanami, to przynajmniej uciekinierami z Tworek. Po głębszym zastanowieniu moż­na ich zobaczyć jako zwykłą odwrotność "normalnych" bohaterów sztuki, jakby ich negatyw. Są bohaterami tej samej maska­rady. Operetka może trwać. I we wrocław­skim przedstawieniu trwa. Maskarada jest tak dalece ugroteskowiona, że "oni" poru­szają się jak manekiny, zachowują nie­normalnie, kobietę gra mężczyzna. Anty­tezą jednej nienormalności jest inna, a nie­mocy - cyniczny nihilizm udający moc i przemoc.

Świat sobie czknął i kręci się nadal po staremu, a to, co świadomym mikrobom wydaje się postępem, radykalną zmianą, jest tylko fazą w jego procesie trawienia który się toczy - jako całość - ponad świadomością tych mikrobów. Tutaj koń­czy się jakikolwiek śmiech. W tym miejscu można nie będąc szaleńcem brać pod uwagę możliwość poderżnięcia sobie gardła.

Przedstawienie wrocławskie nie docho­dzi jednak do granie takiej nihilistycznej tragedii. Nie ośmiela się powiedzieć, że "my" i "oni" to jedno, na co odkrywczo zdobył się przed kilku laty Giovanni Pampiglione w głośnym polsko-włoskim przed­stawieniu, prezentowanym gościnnie także we Wrocławiu. Ramy operetki nie zostały przełamane. Chociaż - trzeba dodać - i w tych ramach świat przedstawiony jako operetkowa maskarada to obraz o pewnej sile wstrząsowej.

Zresztą "Oni", w każdej koncepcji reży­serskiej, pozostają w znacznym stopniu dramatem otwartym na różne interpreta­cje. Są dramatem - jeśli tak można po­wiedzieć - intelektualnym, nie emocjonalnym. Sporo satysfakcji i radości mogą dać widzom niektórzy wykonawcy, a zwłasz­cza wymieniona już Danuta Balicka. Fer­dynand Matysik (Melchior Abłoputo) i Zygmunt Bielawski (Saraskier Banga Tefuan). Godna odnotowania jest pomysłowa aranżacja przestrzeni i ekonomiczna (bo wykorzystująca elementy dawnych deko­racji) scenografia Wojciecha Jankowiaka i Michała Jędrzejewskiego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji