Artykuły

Oni, znaczy my?

TEN SZALENIEC ZNOWU namieszał w teatrze. Stanisława Ignacego Witkiewicza trzeba się bać, żeby go zrozumieć. Jeśli się go ktoś nie boi, nic nie zrozu­mie. Bowiem w wielu sztukach Witkiewicza, gdzieś na samym dnie straszy. Ten strach nie jest widoczny od razu, nie pojawia się on jak szminka na twarzy, nie ma specjalnych grymasów, a raczej ma wszystko inne, co zaprzecza strachowi. Ma wielkie składnice śmiechu, ironii, bank przekory, całe spiżarnie jadowi­tego, złośliwego chichotu. I jak­ie można pod tym wszystkim dostrzec strach, niepokój, przerażenie. A jednak! Jednakoak gdy się dobrze wsłuchać w ton tej dra­maturgii, w jej brzmienie, jej głębsze pulsowanie, dostrzec można, i można usłyszeć jakby ukryty i bardzo zdławiony krzyk rozpaczy. I właśnie od tego chyba trzeba by zacząć omawianie przygody Witkacego z teatrem. Wiadomo, żyjemy pod presją czystej formy. Wiadomo nasiąkliśmy ideami absurdu, groteski, paradoksu i takich tam różnych dziwadeł. A przecież trzeba poszukać źródeł tego wszystkiego. A źródła biją głęboko i są - właśnie - ukryte. Witkiewicz dla mnie to jeden z najbardziej rozpaczliwych i tragicznych dramaturgów. On musiał doznać tak potężnego ciśnienia tragedii świata, że mógł już tylko bronić się przed nią wielką kpiną, zjadliwym śmiechem, bezsensownym maskowaniem stanów swojego ducha. I na dobrą sprawę, bez względu na to, co do tej pory smakosze tego anarchorewolucjonisty sceny o nich sądzą, trzeba powiedzieć, że pewien typ destrukcji, jaką on wprowadził do teatru, zburzył świętą wiarę w ład i porządek piękna, prawdy i etyki. Ten wulkan śmiechu zataił, czy starał się zataić, beznadziejność i rozpacz. On, Witkacy, czuł, wiedział i przeczuwał, że świat zmierza ku krawędzi i nie chciał ryczeć, jak ranione zwierzę, a przecież był raniony, ale zaczął wściekle się bawić i zasłaniać się śmiechem przed bólem. Bestia!

Kogo na to stać? Szaleńca, w którym drzemie sam diabeł i diabeł mu podpowiada całą zgrozę, która wisi nad naszymi głowami. Ta zgroza wisi od daw­na, ale teraz coraz bardziej wi­doczna. Witkiewicz, mógł już z

taką wiedzą tylko rozłożyć bez­radnie ręce, strzelić sobie w łeb albo mógł jeszcze śmiać się i udawać błazna, bowiem w tak intensywnych osobowościach nie ma miejsca na stany letnie i na zachowania konwencjonalne.

Witkiewicza gra się dzisiaj na świecie dużo, może nawet bar­dzo dużo. I byłoby ciekawe zba­dać, dlaczego akurat ten pisarz, ten dramaturg tak zawładnął wyobraźnią. Właśnie teraz, kie­dy już i bez jego wyobraźni wiemy zbyt wiele. A jednak na­dal Witkacy. Szaleje, gra nam na nosie, nakłada setki masek, a my udajemy, że się bawimy, chichoczemy i błaźnimy się wraz z nim, udając to błazeństwo, czy nie udając, wszystko jedno. Wit­kiewicz z błazna przeradza się w króla sceny, ale już na in­nym poziomie, jawi się jako mistrz.

A jak z mistrzem dyskutować? Jak dyskutować z tym teatrem? Może można tylko dyskutować z inscenizacjami. Właśnie we Wrocławiu, na "Trzeciej scenie", bo nie w Polskim, ani nie w Ka­meralnym, ale właśnie na "Trze­ciej scenie", Witkiewicza ubra­no w sterylny kostium, rzucono go w stylizowaną przestrzeń, odziano w błazeński strój i ka­zano mu pokazywać publicz­ności język. On ten język cofał, a aktorzy i reżyser łamali go kołem, żeby się jąkał, ale wy­brzydzał, robił fochy i nabijał nas w butelkę.

"Trzecia scena" to coś w ro­dzaju laboratorium estetyczne­go, gdzie ma się rozegrać walka słabości z siłą, pięknoduchostwa z barbarzyństwem, umizgów z karabinami maszynowymi, ko­biecości z chamstwem, podkuty­mi butami i żelazem. Dobre mi laboratorium estetyczne!

"Oni" czyli dramat w dwóch i pół aktach, wrócił na scenę do Wrocławia po 20 latach. Wtedy w 1965 roku, reżysero­wał Witold Skaruch. Dziś Jacek Bunsch. Już od początku spek­taklu miałem wrażenie, te pan Bunsch chce wyraźnie rozdzielić dwa światy, świat sztuki, kul­tury i świat, nazwijmy to, pry­watności od świata przemocy, walki i ciemnych mocy cywili­zacji. W tym celu zbudował łoże "nieco wyżej" i "za szybą", gdzie bawią się miłostkami Bałandaszek (Zdzisław Sośnierz) i jego kochanka, Spika Hrabina Trymendosa. Ten izolowany ni­by świat jest jednak pełen "szczelin", luster i szyb. Może go podgladać, kiedy chce i jak

chce kucharka, Marianna Splendorek, co też czyni z radością. Tam, na górze, odchodzą miłos­ne gierki, a tu, na dole, Marianna czyni swoją, później ujaw­nioną, powinność. Szpieguje, do­nosi, konotuje. Niby osobność, zamknięcie, izolacja, a "Oni", czyli Liga Absolutnego Automa­tyzmu wiedzą wszystko. Wie­dzą, że Bałandaszek gromadzi współczesne malarstwo, tworzy jakieś indywidualizmy, ocala osobności, a im to nie w smak i "Oni" na to się nie zgadzają.

Sztuka Witkiewicza roi się od przecinających się i nanoszących na siebie (czasami także znoszą­cych się) znaczeń. Dawno odkryto, że jest to ostra, satyrycz­na, groteskowa krytyka totaliz­mu cywilizacyjnego, technizacji świata i uniformizmu we wszel­kich postaciach, ale przecież to nie wszystko. "Oni" to świetny teatr w teatrze, to zabawa w obnażanie masek, to wreszcie przewrotna rozmowa Nicości Niższej z Nicością Wyższą, żeby wymienić tylko kilka poziomów.

Reżyser zdawał się błąkać mię­dzy wyborami do dość późnej pory. Ale w końcu zdecydował się na ostre rozdzielenie dwu światów i tu się chyba pomylił, bo zdaje się, że Witkiewicz po­szedł dalej. Te dwa światy prze­nikają się i niemal zlewają w jedną, koszmarną, karykatural­ną maskę, spod której zionie pustką, ciemnością i śmiercią. Bunsch wolał widzieć "Onych" i dać im jakby pełną autono­mię, nie starając się za bardzo sugerować, że "Oni" są wszę­dzie, ba, są w nas, w każdym z nas, osobno, są drugą stroną naszej natury, bo nikt inny ich nie stworzył, tylko "my", czyli świat. Są oni wytworem i produktem nas, z nas się wzięli i w nas weszli, już ukształtowani i bardzo zdyscyplinowani.

We Wrocławiu "Oni" to zuniformizowana na wzór trochę "czarnej policji" banda ponu­rych grabieżców i prymitywów, którzy niszczą świat sztuki i piękna, bo jest on indywidualny, jednostkowy, prawdziwy w swo­im suwerennym bycie. Idea technizacji świata nie dopuszcza do jednostkowego stylu. Wszyst­ko pod sznur! No i w tym du­chu spektakl jest prowadzony dość konsekwentnie do końca.

Gorzej ze stroną aktorską. Główna postać, czyli Bałanda­szek Zdzisława Sośnierza, miota się między kilkoma wcielenia­mi. Jest niekonsekwentny, nieco ociężały, brakuje mu finezji ru­chu i bogactwa wyobraźni. Pró­buje się dostosować do tej wąs­kiej ścieżki aktorskich wyborów Danuta Balicka, jako Spika, zbyt monotonna i nieco nużąca swo­ją manierą. Zdaje się, te dla obojga role były zbyt trudne do udźwignięcia. Nie wniosła także oczekiwanej świeżości Krystyna Krotoska, a dopiero pojawienie się Zygmunta Bielawskiego, ja­ko Tefuana, wyraźnie ożywiło akcję. Tak, Bielawski, znowu dał o sobie znać, własnym tonem, dyscypliną artystyczną i pewną dobrze służącą spektaklowi ozię­błością emocjonalną. Zabawne akcenty wniósł do spektaklu Ferdynand Matysik, jako Abłoputo. Od razu objawił się jako postać skrystalizowana, ostra w wyrazie i komiczna w postawie. Nieco perfidnej przewrotności wprowadziła momentami jak cień poruszająca się Alicja Saj. Oparta na zasadach kontrastu gra całej "bandy oprychów" w sumie dawała niezłe wyniki, choć mieściła się w konwencji estetycznych powtórzeń.

Mimo moich kaprysów, sądzę, że propozycja Bunscha, przy ca­łej niezgodzie na jej uproszcze­nia i jednostronność interpreta­cyjną, wniosła do inscenizacji Witkiewicza swoisty koloryt, aurę intelektualnej zabawy, i no­we znaki do odczytania zarówno postaci, jak i całej sztuki, Wit­kiewicz idzie wciąż w mrokach, ale nie przejmuje się za bardzo, prychając i dmuchając od spodu na kurz historii.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji