Artykuły

Miłość w Zabrzu

"Miłobójcy, czyli koniec świata w Zabrzu" w reż. Lecha Mackiewicza w Teatrze Nowym w Zabrzu. Pisze Julia Korus w serwisie Teatr dla Was.

Najnowsza premiera Teatru Nowego, "Miłobójcy, czyli koniec świata w Zabrzu" w reżyserii Lecha Mackiewicza to dowód na to, że przeniesienie akcji w określone lokalne warunki nie jest jednoznaczne z utratą uniwersalności. Tam, gdzie globalizacja zderza się z regionalizmem, szersze spojrzenie wydaje się być na wygranej pozycji: Zabrze gdzieś znika, ale historia zostaje.

Klementyna jest jak z innej bajki. Trochę trudno wyobrazić ją sobie na ulicach współczesnego Zabrza, gdy boso tańczy na środku placu, rozsypuje świeże kwiaty, a dziewczęce koronki czy falbanki wesoło furgają wokół niej. Łatwiej wyobrazić sobie tych, którzy ją od lat obserwują: znające życie kobiety, dla których rozrywką stało się tworzenie swoistego rankingu miejscowych fryzjerów i ich mężowie, których uwagę od kart i piłki bez wysiłku potrafi odciągnąć tylko ta efemeryczna dziewczyna. Klementyna (w tej roli dziewczęca Dagmara Ziaja) nawet nie musi się odzywać: już samym ruchem bioder potrafi sprawić, by kobiety w wieku jej matki umierały z zazdrości i nazywały ją niezbyt pieszczotliwie małą zdzirą. Mimo to, gdy w jej pobliżu pojawia się Obcy (Dariusz Czajkowski), niepokoją się wszyscy po równo.

Obcy, mimo starań zabrzan, pozostaje niewzruszony na próby oswajania. Niby nikt nic nie wie, a jednak każdy skądś go kojarzy: z wyjazdu na kolonie, gdzie talię kart pożyczał kolegom za pieniądze; z magicznego show, w którym kobieta przenika z jednej skrzyni do drugiej; z saksów, gdzie wyłudzał, kradł i przemycał w towarzystwie podobnych sobie obdarzonych wdziękiem cwaniaków. Jest niedookreślony i szorstki, władczy i bezczelnie pewny siebie. Miejscowym nie mieści się w głowie, jak wrażliwa, niewspółczesna i nie do końca dojrzała Klementyna mogła bez wahania uznać go za swego pana i władcę.

Historia krótkiego, choć intensywnego życia nieco pogańskiej dziewczyny i podejrzanego chłopaka znikąd pojawia się w rozmowach na piłkarskim boisku, wokół plastikowego stołu między kolejnymi rozdaniami, przy którym traci się ostatnie pieniądze, w poczekalni salonu piękności i w domach czterech małżeństw, gdzie w każdym kącie kryją się demony zazdrości, niewierności, rozgoryczenia i wzajemnego niezrozumienia. Mimo to, w "Miłobójcach" nie brakuje powodów jeśli nie do śmiechu, to do uśmiechu na pewno. Wielka w tym zasługa zespołu aktorskiego Teatru Nowego, lecz także samej gwary, w której żarty brzmią szczerze i autentycznie.

Choć trudno w "Miłobójcach" wskazać role wiodące, to nie można przemilczeć udanej, równej gry wszystkich pań, które kolektywnie piłują paznokcie, łuskają słonecznik i plotkują podczas aerobiku. Niektóre sceny i historie zostają w głowie na dłużej, jak ta o próbie przejęcia dziecięcej skarbonki przez ojca, baśń o pożeraczu grzechów czy wspomnienia o mało kulinarnych górniczych przepisach. Na dłużej zostają też alternatywne piosenki o niepokojących melodiach i bardzo współczesnych tekstach, które napisał Wojtek "Hasiok" Byrski.

"Miłobójcy" mogą stać się powodem, dla którego zabrzanie będą chcieli koniecznie odwiedzić Teatr Nowy. Usatysfakcjonowani opuszczą go ci widzowie, którzy zadowolą się nieco baśniową historią o odrealnionej, toksycznej miłości. Jednak ci, którzy w spektaklu będą szukali ducha swojego miasta, zawiodą się. Zabrakło w tej sztuce energii prawie 200-tysięcznego Zabrza, jego pulsu, oddechu i hałasu. Czy zabrzanie poczują, że rzecz dotyczy ich miasta, w dodatku zaledwie kilka miesięcy temu? Można odnieść wrażenie, że uniwersalność spektaklu pogrzebała jego lokalność, która miała szansę stać się jego największą siłą.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji