Samotność wg Schulza
Siedząc samotnie w pierwszym rzędzie i mając za sobą tabuny młodzieży, ani to szczególnie inteligentnej, ani to nadmiernie rozwydrzonej - ot, normalnej i typowej, nie mogłem już od pierwszych chwil tego przedstawienia odtrącić natrętnego pytania o sens wystawienia w teatrze lalkowym adaptacji prozy Bruno Schulza, pytania o adresata tego wielce skomplikowanego komunikatu teatralnego przemawiającego językiem, którego "gramatyka" nie może być znana komuś, kto swą edukację kulturalną dopiero rozpoczyna.
Czy oznacza to, że ambicje bielskiej "Banialuki" są przesadne, bo nie uwzględniają realiów środowiska w którym powinny się spełnić? To, że na afiszu "Samotności", widowiska inspirowanego kilkoma tekstami Schulza (przede wszystkim "Sanatorium Pod Klepsydrą"), czytamy, iż jest to spektakl "dla dorosłych i młodzieży", wcale nie eliminuje ogromnych trudności w docieraniu polskich teatrów lalkowych do publiczności niedziecięcej. Stereotyp, ciągle zasilany dziesiątkami nowych "bajeczek" przecież istnieje - teatr lalkowy to teatr dla milusińskich. A jednak, mimo rozterek i sprzecznych myśli, które mnie w Bielsku-Białej nie chciały opuścić, nie potępiam takiej decyzji repertuarowej, ba, szanuję odwagę dyrektora Jerzego Zitzmana, który nie pierwszy raz decyduje się na eksperyment. Tym samym ten wytrawny fachowiec jeszcze raz nakazał mi rewidować utarty pogląd o tzw edukacyjnej roli teatru. Czyż płynięcie pod prąd nieujarzmionej rzeki nawyków kulturowych przez pustą rozrywkę i niesmaczne odpady pop-kultury, nie jest już samo w sobie cenne i czyż nie jest rzeczywistym działaniem edukacyjnym?
Oczywiście, aby móc na to pytanie udzielić odpowiedzi twierdzącej, teatr powinien spełnić podstawowy warunek: zamiast czczej gadaniny o rzekomo szczególnej wrażliwości młodzieżowego widza i jego - rzekomo - wygórowanych oczekiwaniach, trzeba tejże młodzieży podać teatralną strawę, przygotowaną według profesjonalnej receptury. Nieczęsto tak się dzieje. Deklaracje o tzw poważnym traktowaniu małolatów pozostają tylko deklaracjami. Na pewno nie dotyczy to bielskiej "Samotności". Dla piątki młodych aktorów: Władysława Aniszewskiego, Urszuli Petryszyn, Tomasza Sylwestrzaka, Lucyny Sypniewskiej i wypełniającego najpoważniejsze zadania w tym przedstawieniu Ryszarda Sypniewskiego, udział w tym eksperymencie, jestem o tym przekonany, stał się ważną zawodową przygodą, szansą sprawdzenia się w zupełnie innym typie widowiska.
"Samotność" jest przykładem teatru autorskiego, krańcowo subiektywnego, podyktowanego wolą uchwycenia "istoty" transponowanej materii literackiej, potraktowanej tu nie jako "produkt gotowy", który należy "zilustrować". Stąd, być może, rozmowa o "wierności" teatralnego przekładu dzieła Schulza nie ma zasadniczego sensu. To przedstawienie oceniać trzeba przede wszystkim przez pryzmat użytych środków i tworzyw, ich wewnętrznej spójności, precyzji, z jaką wypełniają one nadane im przez reżysera funkcje.
Adaptatorem i reżyserem bielskiego przedstawienia jest Francois Lazaro, niegdyś członek i współdyrektor Compagnie Daru, dzisiaj szef własnego teatru eksperymentalnego, działającego w Paryżu. Jego obecność w Bielsku, co łatwo się domyślić, jest konsekwencją organizowanych w tym mieście głośnych międzynarodowych festiwali teatrów lalkowych. Ot, wzorcowy przykład, jak należy dyskontować wcześniejsze sukcesy organizacyjne. Scenografię przygotował Jerzy Zitzman, a muzykę napisał, od lat współpracujący z lalkarzami, Bogumił Pasternak.
Rozstrzygająca dla określenia jakości tego przedstawienia jest przestrzeń sceniczna, z ogromnym stołem, pełnym rozmaitych rupieci i papierów oraz z ustawionym na nim szkieletem ptaka. Magia tej przestrzeni, "domalowywanej" znakomicie użytym światłem, jest nieodparta, powoduje, że zaiste wpadamy w Schulzowy bezczas; wędrówka Józefa w fantasmagoryczny świat dzieciństwa, odkrycie groźnej, bo nieujarzmionej, rzeczywistości Sanatorium, a w niej "ducha" swego Ojca, jest wędrówką człowieka, który mierzy się z tajemnicą Czasu, której pojąć nie może, a która brutalnie usiłuje się ujawnić Owe ponure bezpostaciowe siły, które Józefa uczynią tym bardziej samotnym, im bliższy on będzie dotarcia do Tajemnicy, w przedstawieniu bielskim wyrażane są poprzez czwórkę aktorów o zawoalowanych twarzach świetnie animujących przedmioty, rekwizyty, "ludzko-ptasie" lalki - cały ten świat zapomnianej rupieciarni, wydobytej z podświadomości Józefa. Ryszard Sypniewski wzorowo realizuje zadania reżyserskie, wie iż cała sfera reakcji psychologicznych Józefa nie może być obciążona "życiowym doświadczeniem" stąd pozostaje on raczej znakiem człowieka, niźli jego "ucieleśnieniem".
Lazaro wie, jak robić taki teatr, wyraźnie i czytelnie wpisuje się w rodzinę sztuki alternatywnej, gardzącej mimetyzmem. Nie jest pierwszy, i nie jest ostatni spośród tych, którzy taki właśnie teatr preferują. Ta konsekwencja i upór przynoszą wymierne zyski artystyczne lecz nie gwarantują zupełnego nowatorstwa. Tak realizowana narracja plastyczna w teatrze, nie jest czymś nowym, jedynie - względnie - rzadkim. Nie byłem więc "olśniony" tym co w Bielsku oglądnąłem. Przecież jednak trudno nie docenić podstawowego waloru: znaki plastyczno-wizualne (np. lalka Ojca, animowana na oczach widzów) nie były przypadkowo używane, nie raziły swym "formalizmem". Podobnie - stopienie poszczególnych tworzyw dokonało się na zasadzie ściśle dramaturgicznej, co tak dobry efekt dało w scenie finałowej, gdy znakomita muzyka Pasternaka dopowiedziała to, czego nie wyraził niemy krzyk głównego bohatera. Krzyk rozpaczy? Krzyk samotności?