Artykuły

Na złamanie karku

zdarza się, że nie mogę być w teatrze na premierowym przedstawieniu. Idąc potem na któreś z późniejszych, znam opinie znajomych. Wybierając się 6 lutego do Teatru Współczesnego we Wrocławiu wiedziałem już od innych, że "Jeden chybiony, drugi w serce" to dość chaotyczna składanka scen i cytatów z dziesięciu sztuk i co najmniej jednego eseju Witkacego, składanka bez uchwytnego sensu, trochę tandetna, trochę efekciarska, grana z poświęceniem, ale nie wiadomo po co. Ponieważ takie opinie zasłyszałem od kilku osób, byłem przygotowany na najgorsze.

Najgorsze jednak nie nadeszło. Nie wyszedłem z teatru wnerwiony. Wyszedłem nawet trochę poruszony, a na pewno zamyślony. Być może myślałem o tym samym, choć niekoniecznie tak samo, co kierownik literacki Teatru Współczesnego, Maciej Domański, który w tym wypadku zaprezentował się publiczności jako reżyser.

Na samym początku należałoby rozważyć pytanie podstawowe: Dlaczego Domański zamiast zrealizować możliwie twórczo któryś z licznych (i wcale jeszcze nie "wygranych") dramatów Witkacego zdecydował się na osobliwy montaż wielu utworów? Nie znam Domańskiego i nie rozmawiałem z nim na ten temat. Jeżeli mam sądzić na podstawie tego, co obejrzałem, przychodzi mi do głowy jedna odpowiedź. Mianowicie twórcę wrocławskiego przedstawienia co najmniej w równym stopniu, co witkacowskie dramaty, zafascynowała osobowość ich autora. Chciałby sobie zracjonalizować, wytłumaczyć i zrozumieć różne jego "szaleństwa", zbadać źródła jego frustracji, pesymizmu i poczucia klęski, udokumentowanej wymownie samobójstwem we wrześniu 1939 roku. Krótko mówiąc: zamiast zrealizować któryś z utworów Witkacego, postanowił posługując się nimi stworzyć przedstawienie o Witkacym.

Ale co to znaczy zrobić przedstawienie o Witkacym, przystępując do tego w taki sposób? Znaczy to zrobić przedstawienie nasycone pewną rzeczywistością psychiczną, charakteryzującą autora "Onych", ale rzeczywistością rekonstruowaną przez nas a więc dopełnioną doświadczeniami epoki, której nadejście Witkacy tylko zapowiadał. Witkacowska rzeczywistość psychiczna zostaje przeniesiona w nasze czasy, a sam Witkacy, vel Bałandaszek, vel Leon Węgorzewski, to prawie nasz kumpel, współczesny artysta, nieprzystosowaniec, wariat, samobójca, marzyciel, katastrofista wśród ludzi coraz dokładniej "zautomatyzowanych", w świecie coraz bardziej "zmechanizowanym", pędzącym na złamanie karku, jak "szalona lokomotywa" ku unicestwieniu, w świecie, w którym upada coraz mniej potrzebna sztuka, kończy się religia ("Zaświaty nam zabrali, a nic nowego nie dali"), filozofia "wyżera sobie bebechy", a indywidualności rozpływają się w bezkształtnej masie...

Gdyby kto dzisiaj chciał posądzać Witkacego o chorobliwe urojenia, nieuzasadnione lęki, Domański - zda się - dokumentuje tezę, że Witkacy nie był szaleńcem, był wizjonerem, przewidującym taki bieg czasu, cywilizacyjnego i społecznego rozwoju (lub - jak kto woli - degrengolady), w którym pewne wartości świadczące o tym, że człowiek jest człowiekiem, zostaną zakwestionowane; społeczna baza człowieczeństwa skurczy się do marginesów. W tej wizji indywidualnościami pozostać będą mogli jeszcze wariaci, jeszcze zbrodniarze, jeszcze niedobitki spośród artystów. Jest to wizja ponura, urągająca naszemu poczuciu rzeczywistości i przyzwoitości, ale dziwnie zestrojona z patologią naszych czasów: z rozpowszechniającą się narkomanią, terroryzmem, monstrualną materializacją życia, namiastkowymi i naskórkowymi doznaniami, uczuciami, myślami.

Pod wieloma względami świat znany mojemu pokoleniu rozwinął się tak, jak to przewidywał Witkacy. Toteż jego absurdalne, szalone pomysły nie wydają się szalone, a rzeczywistość jego sztuk, nawet tych, które miały być "czystą formą" w teatrze, wydaje się już nie igraszką intelektu ani wzlotem ducha w obszary metafizyki, ani szukaniem transcendencji na polu sztuki, lecz nieledwie zapisem naszej świadomości i podświadomości.

Można powiedzieć o Witkacym, że był pisarzem "końca świata". Ów koniec, jeśli nie dosłownie świata, to epoki (rozumianej szerzej niż formacja ustrojowa lub kulturowa) wydawał mu się nie tylko niemalże nieuchronny i tragiczny, ale również - w swej bezrozumnej absurdalności - farsowy. Czy nie jest swoista farsą - moglibyśmy dzisiaj się zastanawiać - że nie mamy się czym wyżywić, mamy natomiast dość środków, aby stokrotnie zabić każdego mieszkańca ziemi? W ślad za tym można również zapytać: jakim językiem najlepiej oddać współczesny dramat Polaków, świata, ludzkości? Jedynym, który naprawdę wyraża współczesny tragizm, jest język ironii. Po Witkacym, Gombrowiczu, Mrożku, Różewiczu jest to oczywiste.

I do tego języka odwołuje się Domański w swoim przedstawieniu od pierwszej sekwencji po ostatnią. Zaaranżował on następującą sytuację teatralną. Publiczność zbiera się w holu, gdzie czeka na rozpoczęcie wernisażu, Inauguruje go stara pani Profesor (gra ją Jadwiga Hańska, która osobiście znała Witkacego, o czym jednak publiczność nie jest poinformowana, a szkoda, bo to coś znaczy) wykładem o teatrze, opartym na fragmentach szkicu teoretycznego Witkacego. Równocześnie odbywa się projekcja kreskówki "Solo na ugorze", ironicznego wiersza o twórczości, napisanego kamerą przez Jerzego Kalinę.

Po wykładzie schodzimy piętro niżej do salonu wystawowego, w którym gospodarzem jest Bałandaszek z "Onych", w domyśle także będący alter ego samego Witkacego, z wyglądu zaś i ubioru - współczesnym nam artystą. Tutaj na tle wernisażu z poczęstunkiem rozgrywa się kilka, bardzo okrojonych scenek (mało udanych) ze sztuki "Oni". Jest to wstęp do dość efektownego teatralnie wkroczenia Onych, wprowadzających nowe porządki w życiu i sztuce. Zwraca uwagę Bolesław Abart w roli Abłoputa, który również po części jest z imaginacji autora, po części z naszych współczesnych doświadczeń. Nowe porządki są radykalne. Racje artystów i w ogóle racje indywidualne nie mają szans na jakiekolwiek uwzględnienie. Toteż Bałandaszek w tej realizacji staje się postacią prawdziwie tragiczną i taką postać Krzysztof Kuliński będzie już grał do końca.

W następnej sekwencji publiczność przechodzi do sali widowiskowej aby się nasycić nową, właśnie co proklamowaną, sztuką. Wita nas tu doskonale ruchowo "zautomatyzowana" i doskonale technicznie uzbrojona Halina Rasiakówna. Na tle zmechanizowanej muzyki rozgrywa się "Szalona lokomotywa" (z dobrze dobraną parą wodzirejów Andrzejem Mrozkiem i Zdzisławem Kuźniarem) a właściwie szalona dyskoteka jako dozwolona, a nawet wskazana rozrywka, jako niegroźny a skutecznie oszałamiający, narkotyk, jako namiastka transcedentalnego wolnego lotu, jako namiastka emocji, uczuć, prawdziwego przeżycia. Gdy wychodzimy na przerwę do holu, w którym znajdowała się wcześniej galeria Bałandaszka, zastajemy tam już tylko szczątki obrazów. Na tym pobojowisku rozegra się końcówka "Onych" z martwą już Spiką (Elżbieta Czaplińska), Bałandaszek wybawia Onych z kłopotu, gdyż chętnie bierze na siebie Winę za ich zbrodnię; chce w izolacji od społeczeństwa, które budzi w nim obrzydzenie, pozostać sam na sam z sobą.

Ostatnia sekwencja rozgrywa się znowu w sali widowiskowej, Bałandaszek budzi się w "wariatkowie" jako Mieczysław Walpurg, który później jeszcze stanie się Leonem Węgorzewskim (pozostając cały czas i tak Witkacym przeniesionym we współczesność), by jakby w majakach prowadzić dialogi z postaciami kilku sztuk, tonąć w nihilizmie i próbować się z niego wydobyć. Zjawy, które mu się ukazują, to jeszcze ludzie, choć zdeformowani, ale tło, które nie znika, stanowią manekiny. Bohater zdobędzie się jeszcze na nieco kabotyńską maskaradę, uteatralni własną śmierć. Strzały z pistoletu będą jednak autentyczne: pierwszy chybiony, drugi prosto w serce.

W związku z tym przedstawieniem można zapewne zgłosić niejedno zastrzeżenie, pytanie, wątpliwość. Błędem wydaje mi się wszakże posądzać je o bezsens lub brak logiki. Sadzę, że niemało opowiada ono o wewnętrznych uwikłaniach współczesnego artysty. Opowiada wszakże w sposób afabularny, i to jest utrudnienie dla odbiorcy.

Domański zbudował przedstawienie tak, wcześniej praktykował u Brauna, operując zmienną przestrzenią teatralną, przeprowadzając publiczność z miejsca w miejsce. Ma to w tym wypadku swoje uzasadnienie, aczkolwiek przesadziłbym, gdybym powiedział, że odbywa się to z taka precyzją i logiką, jak np. w "Dżumie". Aktorzy tego teatru dość dobrze się czują w tej konwencji, choć nie wszyscy odznaczają się dostateczną elastycznością, aby w praktyce uwzględniać, że czym innym jest gra na scenie, a czym innym gra twarzą w twarz w bezpośredniej bliskości widza.

U aktorów wszakże najbardziej rzucało się w oczy "wygłodzenie" (takie, jakiego życzymy piłkarzom przed ważnymi meczami): grają z zaangażowaniem i przekonaniem, a niektórzy - jak zauważyłem - wpisują w to przedstawienie i swój własny głos na temat kondycji artysty w trudnych czasach skomplikowanego i zwariowanego świata końca XX stulecia, którego Witkacy nie chciał doczekać.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji