Artykuły

Galopem po Mannie

W piątkowy wieczór sala berlińskiego Hebbel Theater rozbrzmiewała kilkuminutową owacją. Podczas kończących się właśnie Berliner Festwochen, wielkiego święta europejskiej kultury, w ramach prezentacji młodego teatru Europy Wschodniej Grzegorz Jarzyna przedstawił długo oczekiwaną prapremierę "Doktora Faustusa" według Thomasa Manna.

Najgoręcej klaskali zebrani na widowni Polacy. Niemieccy gospodarze zachowywali rezerwę. Spektakl Jarzyny przygotowany we wrocławskim Teatrze Polskim z pewnością doczeka się niejednoznacznego przyjęcia.

Śmiała adaptacja

Inscenizator zainteresowany przerobieniem na scenę "Doktora Faustusa" staje nieuchronnie przed niemożliwym chyba do rozwiązania problemem zmierzenia się z narracją Manna. Wielkość dzieła to nie tylko jego treść i filozofia - polega ona przecież także na sposobie prowadzenia opowieści: filozoficzno-muzykologicznych rozważaniach, kunsztownym budowaniu zdań, a wreszcie na linearnej narracji książki, na jej chronologicznym porządku oddającym dzieje wielkości i upadku genialnego kompozytora Adriana Leverkühna - od dzieciństwa aż po tragiczny kres.

Sceniczna adaptacja musi to uszanować, inaczej całość rozsypie się niczym karciany domek. Grzegorz Jarzyna uznał jednak, że wie lepiej. Poruszał się po tekście ruchem konika szachowego, zatrzymując się w dowolnie wybranych miejscach, mieszając kolejność i wagę wydarzeń. Zniszczyło to strukturę dzieła Manna i prócz chaosu nie wniosło niczego nowego w przedstawienie. To beztroskie postępowanie z wielkim pierwowzorem przysporzyło nawet perwersyjnej radości znawcom Manna, którym zafundowano quiz z cyklu "zgadnij, jaki to fragment".

Wątpliwości budzi już początek. W pierwszej scenie młody kompozytor otrzymuje diabelski stygmat - chorobę weneryczną. Jej myślowe konsekwencje są dość zaskakujące - przypominają się objazdowe sowieckie propagitki z lat 20., w których przestrzegano ludność przed niebezpieczeństwem syfilisu. "Tragiczne dzieje doktora Faustusa" - następstwo złego prowadzenia się?

Dzieło Manna ma dwie kluczowe sceny: pierwsza to słynny XXV rozdział, walka bohatera z Szatanem niosącym mu zapowiedź geniuszu i potępienia, jeden z najważniejszych filozoficzno-kulturowych dialogów światowej literatury, przenikliwa diagnoza kryzysu kultury sformułowana przez Manna długo przed pojawieniem się heroldów postmodernizmu. Z tym wielkim dialogiem reżyser rozprawił się w parę minut. Aby uatrakcyjnić trudny dyskurs, przyozdobił go projekcją przedstawiającą coś na kształt Mlecznej Drogi, by nikt nie miał wątpliwości, że mowa jest o sprawach sięgających niebios. Scena ta mija kompletnie niezauważona.

Drugi kluczowy moment to spowiedź Leverkühna oznajmiającego światu swój grzech w obliczu obłędu i potępienia; rozpacz, żal i nikła nadzieja uzyskania zbawienia. Ta scena jest zasmucającym dowodem reżyserskiej nieporadności - bohater przez cały niemal czas stoi odwrócony do widowni tyłem, a z jego ruchów i niepewnej mowy wynika, że jest nietrzeźwy - cała sprawa staje się niepoważna.

Stawianie się autora przedstawienia ponad genialnym dziełem doczekało się smutnego rezultatu - w inscenizacji trudno doszukać się sensu. I nie ratują jej dwie znakomite, niczym z innego teatru sceny - diabelska interwencja odbierająca Leverkühnowi ukochanego siostrzeńca Nepomuka. Sekwencje te dobitnie pokazują, czym mogłaby stać się sceniczna wersja "Faustusa", gdyby reżyser potraktował poważnie i dzieło, i publiczność - i wreszcie samego siebie.

0 czym jest "Faustus"?

O historii obłędu geniusza? O dziejach europejskiej kultury? O muzyce? Może o kompromitacji niemieckiego mitu, o prymacie wśród narodów Europy? A może o pokusie dotknięcia absolutu, choćby i za najwyższą cenę, którą płaci się samym sobą?

To dzieło mówi o tym wszystkim. Dla reżysera - jeśli wierzyć przedpremierowemu wywiadowi - najważniejszą rzeczą stało się uwypuklenie rozpaczliwej potrzeby miłości. Gdy pogrzebiemy w pamięci, okaże się, że jest to bodaj trzeci już spektakl Jarzyny na ten właśnie temat. O ile można było sobie tak poczynać ze "Szczątkami ludzkimi" Frasera, to traktowanie Manna jako czegoś na kształt harlequina dla snobów musi wzbudzić wątpliwości.

A może jednak rzecz jest o muzyce? Ten temat potraktowano pobieżnie - za alibi służą tu pojawiające się u Manna i wielokrotnie powtarzane w spektaklu muzykologiczne określenie "zmniejszony akord septymowy", rozważanie wzajemnego stosunku polifonii i harmonii, a także ważny w powieści, a tu ledwie wspomniany - skrócony kurs dodekafonicznej techniki Arnolda Schönberga, która na początku tego stulecia zrewolucjonizowała muzykę. Należy zauważyć, że w muzycznej ilustracji pojawiają się Bach, Beethoven, Mahler, Schumann, Schubert, Chopin, Webern, na równych z nimi prawach Paweł Mykietyn - w spektaklu zaś w ogóle nie pojawia się sam Schönberg.

A może rzecz jest o zagrożeniu zagładą świata? Trudno jednak brać serio mówiący o tym finałowy monolog, skoro w tle widzimy na modnym ostatnio telebimie komputerową animację lecących bomo. Finał ten żenuje naiwnością i odbiera powagę spektaklowi.

"Faustus" salonowiec

Przedstawienia nie bronią aktorzy. Jan Frycz w roli Leverkühna sprawiał wrażenie pogubionego, nie rozumiejącego swej roli w spektaklu. Zagrał kogoś w rodzaju salonowego lwa, a nie zamkniętego w sobie szukającego odosobnienia geniusza ascety.

Henryk Niebudek - odtwórca roli Sereniusa Zeitbloma, narratora, przyjaciela kompozytora, niemieckiego humanisty popatrywał na rozwój scenicznych wypadków wzrokiem wystraszonego safanduły. Trudno powiedzieć coś o Mariuszu Kiljanie grającym skrzypka Rudolfa Schwerdtfegera, gdyż 30 proc. tekstu, które można było zrozumieć, nie daje prawa do oceny roli. Wielka szkoda, że Krzysztof Dracz grający w przedstawieniu Jarzyny Mefista otrzymał w nim zaledwie kilka scen. Wspomniałem już o bezlitośnie skróconej rozmowie z Leverkühnem, która nie dała aktorowi żadnej możliwości zbudowania postaci szatana-myśliciela, jednak późniejsze pojawienie się Dracza jako szatana recytującego "Króla Olch" Goethego każe sądzić, że ominęła nas rola mądrego, zimnego Mefista. Jeszcze jedna zmarnowana szansa tego przedstawienia.

Znamy już kilka wcieleń Grzegorza Jarzyny. Jako d'Albertis mamił nas wizją tropików. Jako Brokenhorst wystąpił w roli skandalisty. Sylwia Torsh była rozparzoną nastolatką. Ostatnie wcielenie - Das Gemüse rozczarowuje najboleśniej. Jest nudne i pretensjonalne. Reżyser wyznawał, że z książką Manna obcuje od III klasy liceum. Po berlińskiej prapremierze można zadać pytanie - za krótko czy może za długo?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji