Artykuły

Feniks gra

"Improwizacjami wrocławskimi" w reżyserii Andrzeja Wajdy jeden z najlepszych polskich zespołów teatralnych powrócił na swoją macierzystą scenę.

W styczniu 1994 roku z nieznanych dotąd przyczyn spłonęła doszczętnie widownia wrocławskiego Teatru Polskiego. W poniedziałek na deskach teatru odbudowanego w rekordowym tempie, kosztem 190 mld starych złotych, miała miejsce pierwsza premiera - "Improwizacje wrocławskie" w reżyserii Andrzeja Wajdy.

Spektakl Wajdy to rodzaj teatralnego manifestu. Złożyły się nań teksty biorące teatr w obronę: "Improwizacja w Wersalu" Moliera (1663), "Improwizacja paryska" Jeana Giraudoux (1937) oraz "Improwizacja wrocławska" Tadeusza Różewicza - sceniczny esej na temat współczesnej dramaturgii, ilustrowany fragmentami "Teatru niekonsekwencji" z końca lat 60.

Jak zwykle przy uroczystych premierach konkurencyjne przedstawienie trwało na widowni i w kuluarach. Głównym bohaterem poniedziałkowego wieczoru okazał się prezydent Aleksander Kwaśniewski. Widzowie nadwerężali szyje, aby popatrzeć na głowę państwa siedzącą na balkonie obok Tadeusza Różewicza. Prezydent odnalazł się w swojej roli. Po spektaklu wygłosił ze sceny jedną z kwestii ze sztuki Jeana Giraudoux, apelując do siedzącego na widowni ministra finansów: "Więcej poezji w finansach, panie Kołodko!", co przyjęto z entuzjazmem.

Pomysł, aby odrodzenie jednej z najlepszych scen kraju uczcić spektaklem o teatrze, był celny. Teksty z trzech epok łączy wiele: i Molier, i Giraudoux, i Różewicz mówią o szacunku dla scenicznej prawdy, bronią niezależności teatru artystycznego i jego wyjątkowej roli w życiu narodu, sprzeciwiają się kompromisom i komercji. Spektakl jest przy tym bardzo osobisty - Wajda obsadził w nim trzy pokolenia wrocławskiego zespołu: od Igora Przegrodzkiego, który jako Molier trzykrotnym uderzeniem laską w scenę otwiera przedstawienie, po Kingę Preis (debiut w zeszłym sezonie), która recytuje fragment z "Naszej małej stabilizacji" Różewicza.

Ale to, co o dzisiejszym teatrze chce nam powiedzieć Wajda, brzmi przygnębiająco. Aktorzy trupy Moliera uwijają się jak w ukropie, aby zdążyć z przygotowaniem nowej komedii dla niecierpliwego Ludwika XIV. Otoczeni natrętami i nieprzyjaciółmi muszą rywalizować o względy publiczności, która wyżej ceni artystyczne miernoty. W "Improwizacji paryskiej", która rozgrywa się pod koniec lat 30. w paryskim teatrze Ateneum, wielki francuski reżyser Louis Jouvet (Jerzy Schejbal) kryje się przed komornikami. Kiedy okazuje się, że intruz, który przerwał próbę, jest urzędnikiem Republiki do spraw teatrów, aktorzy skaczą wokół niego, niczym trupa Moliera przed królem.

"Improwizacja" Różewicza jest może najbardziej pesymistyczną diagnozą teatru, chociaż najwięcej w niej ironii i śmiechu. Dzieje się na tle żelaznej kurtyny, która dwa lata temu uratowała scenę przed spaleniem. Z dymu najmłodsi aktorzy teatru wynoszą uratowane sprzęty, jakieś ławki, kredens, książki i meble. Wśród nich odgrywają miniatury z "Teatru niekonsekwencji", utrzymane w absurdalnym klimacie "Teatru Czystej Formy" Witkacego.

Akcję komentuje Autor (Adam Cywka). Do jego młodego wieku i dżinsów jakoś jednak nie pasuje sceptycyzm Różewicza, jego krytyczny stosunek do młodych dramaturgów, o których mówi, że "piszą jakby od czasów Bałuckiego nic się nie zmieniło". O innym chyba pokoleniu artystów mówi finał, w którym Autor traci swoje święte "księgi Prospera" i zostaje skazany na milczenie.

Przedstawienie, niestety, nie ma lekkości tytułowej, "Improwizacji", zwłaszcza w pierwszej części - Molierowskiej

- sprawia wrażenie wymuszonego. Druga, lepsza aktorsko, zadziałała w poniedziałek głównie dzięki aluzyjnemu odbiorowi. Trzecią, podobną do studenckiej "fuksówki", broniła ironia Różewicza (zwłaszcza w zabawnej scenie o nowobogackich "Rajski ogródek" i w "Dramacie rozbieżnym" - parodii historycznych tragedii).

"Improwizacje wrocławskie" należą do licznych ostatnio gorzkich wypowiedzi o sytuacji teatru, obok m.in. "Zmowy świętoszków" Bułhakowa w warszawskim Powszechnym, "Improwizacji paryskiej" i "Madame Moliere" Jeana Anouilha w Teatrze TV, które są dowodem raczej frustracji twórców niż kryzysu tej sztuki. Wiadomości na temat śmierci teatru są, moim zdaniem, grubo przesadzone, a dowodem na to są ostatnie dwa sezony wrocławskiego zespołu. Pozbawiony głównej sceny, grał przez cały czas najpierw w prowizorycznych salach, później w nowoczesnym teatrze na Dworcu Świebodzkim i Teatrze Kameralnym. Trzy spośród premier z tego okresu to najważniejsze wydarzenia ostatnich sezonów w Polsce: "Kasia z Heilbronnu" i "Płatonow - Akt Pominięty" w reżyserii Jerzego Jarockiego oraz "Immanuel Kant" Krystiana Lupy. Powtórzę to, co pisałem przy okazji "Płatonowa": Dyrektorowi Jackowi Wekslerowi i jego "aktorom ze spalonego teatru" udało się klęskę zamienić w sukces, a Wrocław po kryzysie lat 80. znów stał się silnym teatralnym ośrodkiem. Odnowiona scena należy do najnowocześniejszych w kraju. Następnym krokiem powinno być odrodzenie festiwalu polskich sztuk współczesnych. Wtedy nie trzeba będzie nikogo przekonywać o tym, że teatr jest narodowi potrzebny. Nawet prezydenta.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji