Artykuły

Piękni i... bestia

Przecinam ja wrocławski Rynek krokiem pomazańca, przepycham się między ludźmi dźwigającymi paki papierosów, kilogramy proszku, stosy mydła, aż tu między pachnidłami z magla i perukami błyska zdolna i uznana malarka Elżbieta Terlikowska

Patrzę i widzę artystkę, której malarstwo jak rzadko co współczesne, nie powoduje głośnego pękania szkliwa na zębach. Tak, w czasach malarzy, wyrywających z własnych cherlawych piersi płaczliwe listy do Czesława Miłosza czy ginących "niewinnie" pod stosami byle jak namalowanych krzyży (i takie widziałem obrazy daję słowo honoru) sztuka Terlikowskiej stanowi czystą gwiazdę w topniejącej konstelacji urojonych udręk.

Szarpię ja więc za rękaw tę kobietę, postać wierną obrazom Rubensa (też malarza) pozdrawiam, a przepytuję o zdrowie. Dobre ono - odpowiada malarka. Ale widzę, że coś się kisi, gdzieś się to dusi, więc niby rozmawiamy o sytuacji polskich plastyków w RFN-ie, gawędzimy o cenach olejnych obrazów w twardej mamonie, ale coś wisi w powietrzu.

Czas mija, więc tama stężonego swaru pęka i Terlikowska mówi, że chamstwa. Jak można nic me znaczącymi słowami niszczyć człowieka? Toż ona sama pójdzie do redakcji, obije winnego. Tak nie można, powiada, można szydzić, ale trzeba po pańsku, nie jak żółtodziób. Stoję jak soli słup, z nogi na nogę przestępuję, nic nie mówię, ciosu czekam, cały wystrachany.

Jakoż okazało się, ze nieopierzony redaktor Andrzej Got (toż to z góry wygląda na pseudonim) ze "Słowa Polskiego", pisząc recenzję z "Krokodyla" - sztuki Fiodora Dostojewskiego, uczepił się jak rzep Bogdana Misiewicza, aktora Teatru Kameralnego, besztając onego jak uczniaka jednym zdaniem rzeczywiście, co sprawdziłem, ni przypiął ni przyłatał.

Skrobnął, że miota się po scenie bez sensu - mówi malarka - a teraz Bogdan, nie je mi, choruje, bez ochoty do życia w ogóle. Dostał wreszcie rolę, naczekał się, a tu jednym zdaniem, ni w pięć ni w dziewięć, postponować żywego człowieka! Fe.

Faktycznie myślę i co myślę to mówię, szkoda człowieka ale, pocieszam, trampkarze zawsze gryzą łydki, nie skaczą aktorom do gardła, a tu Zbigniew Lesień, przystojny, wysoki aktor, dzwoni niecierpliwie i mówi rozeźlony: - czytaj bracie, atakują z lewa, poprawiają z prawa. Któż to ten redaktor Got, cóż on wypisuje? Ludzie jak jeden mówią co innego, toż na pewno człowiek nasłany.

Faktycznie myślę, a nuż za prezesowanie w rozwiązanym ZASP-ie skaczą mu na schaby, podstawili zawodników (ale kto - myślę dalej) by szkalować dobre imię wrocławskich aktorów. Ech, pójdę napić się ze źródła, zobaczyć czy to wszystko prawda. Ala jak pójdę, biletów nie ma, bo sztuka Dostojewskiego Fiodora, to ludzie pewnie walą jak w dym, a i bilety drogie, to uderzam pokornie do Zbigniewa Lesienia by pomógł załatwić darmowy (a czegóż w Polsce nie można załatwić).

I siedzę wreszcie w teatrze, pustawo pech mnie prześladuje, bo co pójdę to tylko młodzież szkolna, ta wierna widownia, przepiórkuje ona, cietrzewi, rozhasana chichocze, program na głosy czyta. Światło za chwilę gaśnie za sprawą Kazimierza Piątka, kierownika od oświetlenia, kurtyna poszła w górę, ukazując pracę robotników podległych Tadeuszowi Chądzyńskiemu. Pracownicy fizyczni z trudem (prześwitywały przez kotarę mocarne bicepsy) kręcili trzema koliskami, głównymi elementami scenografii, a potem to już aktorzy kręcili się w perukach z pracowni Zofii Breguili, ubraniach Jerzego Helaka, butach Jerzego Porzyszka. Kręcili się i odgrywali sceny, które miały za zadanie przekonać widzów, że wszystkich nas pochłonie bliżej nieokreślony krokodyl. Dzisiaj, w obliczu totalnego mastodonta śpiącego pod strażą kolorowych guzików (tych do wciskania), jest to tyle naiwne, co groteskowe. Ale mówi też przez chwilę ta sztuka, iż nawet w brzuchu potwora może być ciasno. I tak zmieniały się scena za sceną w sztuce napisanej przez Dostojewskiego na luzie a reżyserowanej bez wielkiego przydechu przez, skądinąd fachowca, Eugeniusza Korina.

Spektakl "Krokodyl" obok złotej myśli - "Tylko dzicy lubią wolność, ludzie wykształceni lubią ład i porządek" miał też trzy, doprawdy świetne sceny.

Kapitalna scena rozmowy na klęczkach Przyjaciela domu

(Zygmunt Bielawski) ze Starym (Eliasz Kuziemski), dobra scena rozmowy Ekscelencji (Tadeusz Szymków) z Policmajstrem (Cezary Kussyk) i dość zabawna scenka karciana (Tadeusz Szymków i Bożena Baranowska). Chociażby po to by zobaczyć ów epizod rozmowy na kolanach, warto pójść do Teatru Kameralnego.

Czyż kończyć wypada tę nazwijmy skromnie, recenzję, mówiąc tylko o sprawie, a milczeniem niemal, pominąć ludzi. Owoż nie wypada, bo cóż pomyślą czytelnicy, gdy proszkiem do prania zawaliwszy po brzegi tapczany i szafy, wezmą się za gazetę i przeczytają te zdania pomijające ludzki wkład w Sprawę Sztuki.

Więc narażając się na gromy i złorzeczenia, wystawię cenzurki każdemu z aktorów biorących udział w przedstawieniu "Krokodyl", o bestii pożerającej ludzi na scenie.

Iga Mayr - aktorka doświadczona, zagrała jak przystało na profesjonalistkę bez słabostek, bez jednego potknięcia, jednakże w roli Mutter - przekupki żydowskiego pochodzenia, aż nazbyt nachalnie przy pominała inną Mutter o nazwisku Courage - jaką wymyśłi swego czasu Bertolt Brecht.

Bożena Baranowska - nasza wrocławska B.B., jest mówiąc słowami klasycznego teatralnego krytyka w "rozkwicie swoich możliwości", gra jak należy, wszystko niby w porządku, acz nie dociera z jej oczu do foteli widzów ten paraliżujący błysk, a jeżeli już dotrze, to błysk światła na lukrowanym ciasteczku.

Eliasz Kuziemski - bezbłędny sceniczny mechanizm, sprawny i dobrze naoliwiony. Dzięki bezusterkowej grze Kuziemskiego można regulować zegarki, dawać słowo honoru, polegać jak na Zawiszy, wierzyć w pojednanie narodowe, w lepsze jutro.

Jerzy Schejbal - odgrywał Męża jak należy, żadnej tam popeliny a jednak jego nosowy, zalotny przyśpiew, gwałtownością gwałtowna gra, przypominała, jak zły szeląg, tamtego najprawdziwszego Schejbala jakiego widziałem w "Trans-Atlantyku" Witolda Gombrowicza.

Cezary Kussyk - powiem za Witkiewiczem - "w swej roli szalony, bo bezbłędnie uchwycony". Jako wierny funkcjonariusz był prawdziwy w ślepym posłuszeństwie, mimice oraz policyjnej gadce-szmatce (co to, to już wszyscy byli dobrzy?).

Tadeusz Szymków - starał się człowiek jak mógł, odkrył przed publicznością wnętrze, zasłaniał natomiast porwany fotel, błyszczący był chwilami, ale głos, głos proszę publiczności surowej zupełnie nie przystawał do tej postaci. Głos nieopierzony, pisklęcy i te kanciaste ruchy gdy chodził, nieprawdziwe chociaż śmiech świetny, a i dość nawet śmieszny Więc głos pogrubić trzeba albo też rolę odchudzić, a będzie dobrze.

A teraz, na soniec trzy kąski, tłuste i łakome, zostawione na deser bo bliskie sercu i intrygą nieodległe.

Bogdan Misiewicz - cóż winien ten zawodu niewolnik, iż się miotał, bo rzeczywiście ciskał się co nieco. Na pewno kazał mu tak reżyser, toż się starał wiernie reżyserskie wizje wcielać a czynił to według, tfu cholera, wskazówek. Zupełnie przyzwoity, niczym nie raził nieborak, więc bezsensem jest wmawiać mu bezsens Ot, jak chcieli tak zagrał i kropka. Każą mu kiedyś zagrać Hamleta, na pewno zagra, i to zagra inaczej. Mogę zaświadczyć przed organami.

Zbigniew Lesień - tutaj, ooo, tu bym smakował wolno jego rolę Niemca, bym chciał go miesić między zębami a rozgniatać po kawałeczku, bo aktor z ambicjami, a tu nagle, ni pies, ni wydra, od połowy gdzieś spektaklu, rozkazom reżysera uległy, przedzierzga się, z jako tako rozgarniętego przedsiębiorcy, w rażącego głupka śmieszącego co prawda szkolniaków ale nie mnie. Więc nie napadać bez racji na artystę, bo tańczył jak mu zagrali. Mało, poprawiał to co w teatrze najgorsze. Zacinające się dekoracje.

A teraz miód sam na wierzch i słodycz najlepsza. Teraz z wyżyny mówiący swoje kwestie artysta Zygmunt Bielawski.

Powiadają, że telewizor już przyniósł z piwnicy do stołowego, przestał wychodzić w czasie dziennika na spacery (bo chłodna jesień), a tu kolejna niespodzianka. Gra jak nie przymierzając czort, cały w stylu tamtej, przedrewolucyjnej Rosji, każdym baczkiem będąc, wąsem każdym, i mową, i ruchami, i chrząknięciem, i półsłowem, i krokiem, i kamaszkiem, prawdziwy jak z Czechowa, jak z Turgieniewa, jak z Sałtykowa-Szczedrina, jak, jak, jak, wiele jeszcze razy. Dawno, dawno nie widziałem go na takim gazie, oby go tylko nie przymknął, tak mu dopomóż zdradliwa Melpomeno. Bielawski gra jedną ze swoich najlepszych ról. Jest, bez zbędnego gadania, jak trzeba. Bielawski gra "Krokodylowi" na nosie, tworząc własną postać, uniwersalną i wszechobecną.

Aha. Po raz pierwszy od dość długiego czasu nie morzył mnie w teatrze sen, a rozmowa z malarką Terlikowską była luźna i nie zapisywaliśmy jej na papier. Przez oszczędność tego ostatniego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji