Na fali
W DIALOGU Z PUBLICZNOŚCIĄ
Wiele jest skrywanych i głoszonych poglądów na teatr. Są też bardzo różne rodzaje teatru. Każdy jest jednak zanurzony w tym samym strumieniu czasu. I każdy, choć niekoniecznie na ten sam sposób, wyraża, jakoś swój czas. Idziemy do teatru, żeby się rozerwać, wzruszyć, czegoś nauczyć, ale idziemy także żeby coś sprawdzić. Sprawdzić, gdzie żyjemy i kim jesteśmy. W teatrze bowiem odwzorowuje się realna rzeczywistość. Teatr pulsuje rytmem swego czasu. Kto ma na to wyostrzony "słuch", odbiera to nawet w złym teatrze, na nieudanych przedstawieniach. Zresztą w swoich błędach, wypaczeniach, fałszach teatr też wyraża ogólniejsze trendy epoki. Z pewnego więc punktu widzenia każda wizyta w teatrze może przynieść pożytki poznawcze, choć wolimy je wynosić z przedstawień dobrych, a nie złych.
Istnieją tacy mądrzy ludzie, którzy zawsze wiedzą, kiedy przedstawienie jest udane. Są bowiem pewne, przynajmniej na poziomie elementarnym bezdyskusyjne kryteria, którymi można wymierzyć warsztatową poprawność aktora, jakość rzemiosła reżysera i innych współtwórców przedstawienia. Jeśli wszyscy otrzymają plusy, a różne elementy składające się na widowisko są ze sobą zharmonizowane, no to mamy udane przedstawienie; gdy jest inaczej, to przedstawienie jest częściowo lub zupełnie nieudane. Bardzo to proste, prawda? Ale ja mam z tym zawsze kłopot. Zdarza mi się bowiem, że nudzę się jak mops na bardzo "udanych" spektaklach, a bywa, iż zafrapuje mnie "poronione" dzieło. W obu wypadkach na nic mi się zdają nauki moich mistrzów i te wszystkie przerobione na blachę kryteria. Jako opisywacz teatru powinienem się tego wstydzić. Jaki widz uważam, że to w gruncie rzeczy wspaniałe.
Uważa się, że jest wielu kreatorów teatru. Można jednym tchem wymienić wśród nich autora sztuki, reżysera, aktorów, scenografa, kompozytora muzyki, choreografa itp. Ale tak naprawdę jest tylko dwu kreatorów teatru. Jednym jest autor zbiorowy, czyli ci wszyscy wyliczeni przed chwilą twórcy. Drugim jest publiczność. W procesie dialogu, jakim jest teatr, są to partnerzy równorzędni. Oni muszą być równorzędni, gdyż inaczej nie może być mowy o dialogu, co najwyżej o jego namiastce lub parodii, której wiele przykładów znamy tak z życia, jak z teatru.
Partnerzy dialogu powinni być wobec siebie otwarci i odpowiednio zestrojeni. Znaczy to m.in., że muszą rozmawiać językiem dla obu stron zrozumiałym, słyszeć nie tylko siebie, ale - przede wszystkim! - głos partnera, no i mówić o sprawach, które partnerów jednakowo obchodzą. Partnerzy mogą być nierówni pod względem intelektualnego i estetycznego przygotowania, o zupełnej tak rozumianej równości uczestników jakiegokolwiek dialogu w ogóle mowy być nie może, ale to nie jest żadną przeszkodą. Zasadniczą przeszkodą bywa tylko brak zestrojenia. Wobec tej sprawy wszystko inne jest w teatrze wtórne.
Myślimy niekiedy, że to, co składa się na artyzm dzieła (czy teatralnego, czy jakiegokolwiek innego), owa precyzja wykonawcza, erupcja wyobraźni, kolorystyka, ornamentyka, metaforyka, technika wykonawcza i podobne elementy decydują o jego wartości, że to dla nich sięgamy po książkę lub zachwycamy się konkretnym przedstawieniem. Otóż im starszy jestem, tym bardziej stanowczo sądzę, że to tylko złudzenie. Wszystkie te elementy to tylko instrumentarium dialogu i składniki jego języka. W rzeczywistości nie chodzi jednak ani o instrumentarium, ani o język tylko o dialog, który się nawiąże lub nie. Oczywiście instrumentarium może być czasem samo w sobie frapujące, jak oliwskie organy. Pamiętajmy jednak, że na tych organach można fałszować jak na każdych innych, a pewnemu genialnemu skrzypkowi udało się porwać słuchaczy grą na jednej strunie, bo był z publicznością w dialogu.
Snuję, ten swój "wykład" z pogranicza herezji jako wprowadzenie w fenomen "Kandyda" na scenie Teatru Polskiego. Jest to bezdyskusyjny sukces. Publiczność wali na to nieprzytomnie, a owacjom nie ma końca. Recenzenci są zachwyceni. Ja sam przeżyłem chwilę szczęścia, jakby mi z grzbietu ubyło dwadzieścia lat.
Co się właściwie w Teatrze Polskim stało?
Może objawił się wyjątkowy talent reżyserski i wynaleziony został nowy rodzaj teatru? Do talentu i wyobraźni Macieja Wojtyszki nie można mieć zastrzeżeń. Przeciwnie. Po "Kandydzie" będę z zainteresowaniem, sympatią i zaufaniem obserwował jego następne prace w teatrze. Wszakże o wyjątkowej skali tego talentu byłoby wyrokować przedwcześnie. A tym bardziej o inscenizacyjnym odkryciu. Wojtyszko dokonał tylko nader udanego przeszczepu (może sam o tym nie wiedząc) na profesjonalny grunt czegoś, co gdy był jeszcze sztubakiem, było żywiołem teatru studenckiego, a w czym kiedyś celowali m.in. Litwiniec i Jasiński. Jest to niebagatelne osiągnięcie i nie on jeden tego próbował. Trudności można porównać do tych, jakie towarzyszą przeszczepom serca. Organizm tradycyjnego profesjonalnego teatru ma skłonności do odrzucania takich przeszczepów. Tym razem nie odrzucił. A z nowym sercem sam nabrał wigoru i wdzięku; najwyraźniej odmłodniał. A może zdarzyło się jeszcze co innego? Może aktorzy wznieśli się ponad poziomy, przerastając sami siebie? W pierwszej chwili człowiek jest gotów przyznać, że chyba, że na pewno tak właśnie jest. Bo oglądamy na scenie siedemnastu aktorów i każdy jest świetny, żaden nie razi, nie odstaje, nikomu nie można zarzucić, że nieumiejętnie potraktował czy zinterpretował rolę. Ba, ale przyjrzawszy się dokładniej, zauważymy, że prócz kilku wyjątków (z których całkiem wyrazisty jest jeden: Stanisław Melski jako Kandyd) właściwie w tym przedstawieniu nie ma klasycznych ról, jest tylko mnóstwo płynnych epizodów. Wcale nie jest prawdą, że występuje siedemnastu świetnych aktorów. Występuje jeden, naprawdę znakomity aktor zbiorowy, zachowujący się jak chmury na niebie w wietrzną pogodę, z których co rusz wyłania się coś konkretnego, by po chwili sie rozwiać lub przekształcić. (por. ,,Pan Tadeusz". Księga III, w 634-653). Wojtyszko nie jest ich reżyserem. Jest wiatrem. Daje to efekt wdzięczny, zabawny, czasem liryczny. Ale czy to wystarcza, aby wyjaśnić tajemnicę tego sukcesu?
Z moich przemyśleń wynika, że wszystkie wymienione wcześniej elementy i cechy tego przedstawienia przynależą do trafnie zestawionego instrumentarium. Natomiast sukces jest skutkiem znakomitego zestrojenia sceny z widownią. "Kandyd" jest przedstawieniem, w którym teatr pulsuje rytmem swego czasu i w którym nawiązuje się dialog pomiędzy publicznością a twórcami, żywy, inspirujący, nośny od pierwszej do ostatniej sceny.
W tym przedstawieniu możemy się sobie przyjrzeć niczym w lustrze. Nie mam na myśli treści ani tego, co może na nas oddziaływać jak satyryczna aluzja. Myślę o tym co w nim podskórne. Ujawniają się w nim nasze aktualne potrzeby i tęsknoty rozładowują różne bolesne napięcia. Jakie to potrzeby, tęsknoty i napięcia.
Patrząc na aktorów, ale także spoglądając - w kontekście przedstawienia - na siebie samego, można to ująć tak: żyjemy ostatnio bardzo jednostronnie, poważnie by nie rzec ponuro. Uchodzi naszej uwagi jednobiegunowość tej egzystencji. Jakbyśmy zapomnieli, że bez śmiechu i zabawy nie istnieje prawdziwa powaga, bez dystansu bliskość, bez spontaniczności dyscyplina, bez doświadczania wspólnoty prawdziwa prywatność czy intymność. Przedstawienie "Kandyda" doświadczalnie nam o tym przypomina i dowartościowuje o to, czego nam właśnie nie dostaje. Nie jest to zwykłe odśmianie, po amerykańsku; jest to rzeczywiste dopełnienie. Teatr wyjątkowo trafnie wymierzył w potrzeby swojej widowni, wszedł - że powtórzę raz jeszcze - z nią w dialog.
Bunsch, o ile wiem. decydując się na tę pozycję repertuarową, myślał o ambitnym, ale tzw. komercjalnym przedstawieniu. Okazało się zaś wydarzeniem również o zastanawiających skutkach psychologicznych i socjologicznych.