Artykuły

Chce mi się żyć

- Występy na scenie oczyszczają mnie z emocji związanych z życiem prywatnym - mówi EWA BŁASZCZYK, aktorka Teatru Studio w Warszawie.

Czy cierpienie może mieć sens, jakikolwiek?

Ewa Błaszczyk [na zdjęciu] - nasz juror w konkursie "Lekarz niezwykły" - twierdzi, że tak. Wiara i wyjątkowi ludzie, którzy są wokół niej, pomagają jej przetrwać. Dzięki nim ma silę do walki o godne życie nie tylko dla Oli, ale także dla innych dzieci z urazami mózgu.

Anna Krasuska: - Opiekuje się Pani chorym dzieckiem, wychowuje zdrowe, pracuje i prowadzi fundacje, a do tego w maju ukazała się Pani autobiografia. Kiedy w tym wszystkim był czas na pisanie książki?

Ewa Błaszczyk: - Ja jej nie pisałam. To Krysia Strączek pisała książkę o mnie. Spotykałyśmy się regularnie, rozmawiałyśmy, a potem ona to wszystko zebrała i uporządkowała. Książka ukazała się w piąta rocznicę wypadku Oli.

- Przez ten czas przeszła Pani długą, ciężką drogę. W którym jej miejscu jest Pani dzisiaj?

-Przechodziłam i nadal przechodzę różne etapy. Życia, które było do roku 2000, już nie ma i wciąż muszę się z tym oswajać. W jakim miejscu teraz jestem? Nie wiem. Łatwiej jest mi mówić o tym, co było. Najpierw był szok i pewność, że coś się szybko zmieni na lepsze. Potem zaczęło do mnie docierać, że niekoniecznie się zmieni. Potem przyszła świadomość, że może trzeba będzie długo czekać na to "lepsze". A w końcu - że należy się nastawić na wszystko. I pytanie: jak sobie w tej beznadziei poradzić? Teraz to wszystko się przeplata. Najtrudniejsze są momenty, kiedy traci się wiarę. A takie też się zdarzają. Dlatego tak ważne jest dla mnie to, co dzieje się w fundacji, i to, że tworzymy klinikę. Mam poczucie, że to Ola robi wszystko - przeze mnie. Wciąga ludzi w działanie i dzięki niej powstaje miejsce, w którym można będzie ratować dzieci, takie jak ona. Gdy tak myślę, wtedy wierzę, że to wszystko ma jakiś sens.

- Co jeszcze pomaga w chwilach zwątpienia?

- Tak naprawdę to nic nie pomaga. Na pewno jest łatwiej, kiedy na zewnątrz świeci słońce, a nie jest szaro i zimno. Ważni są ludzie, którzy trwają przy mnie, dzięki którym powstają struktury fundacji. Pomóc nie mogą, bo pomóc się nie da, ale ważne jest samo bycie przy kimś.

- Są już jakieś wymierne efekty funkcjonowania fundacji?

- Dużo się dzieje. Lada moment powstanie klinika. Nasza akcja promująca rehabilitację dzieci z urazami mózgu zatacza coraz większe kręgi. Włączyły się w nią media. Chcemy uświadomić ludziom, co to za choroba. Jeśli dowiedzą się, o co chodzi, to będzie oddźwięk społeczny. Ale trzeba jeszcze wypracować zasady organizacyjno-prawne, żeby to wszystko mogło ruszyć.

- W związku z chorobą Oli styka się Pani z wieloma lekarzami, jacy to są ludzie?

- Bardzo różni. Ludzie, którzy mnie otaczają są fantastyczni. Niezwykli, z wielką pasją do tego zawodu. Rozwijają się, podejmują trudne tematy, nie boją się ryzykować, o coś im w życiu chodzi. Ale natknęłam się też na lekarzy, którzy chyba minęli się z powołaniem. Zdarza się, że ktoś ma opinię wybitnego specjalisty, a jest brutalnym człowiekiem. Spotkanie takiego lekarza jest straszne, szczególnie gdy odchodzi bliska osoba! Takie doświadczenia też mam.

- Chodzi między innymi o tych lekarzy, którzy kilka lat temu domagali się, żeby Pani zabrała Olę ze szpitala?

- Tak, była taka frakcja -"ekonomiczna". Powiedziano mi, że w szpitalu nie ma miejsca dla takich dzieci. To było jak wyrok śmierci, rodzaj eutanazji. Wtedy zaczęłam walczyć. No bo, jak to? Gdzie w takim razie jest dla nich miejsce?! Po co było ratować życie, jeśli potem się je odbiera? Kompletny cynizm. Jak można oddać rodzicowi dziecko, które w domu nie ma szansy na przeżycie!? Na szczęście byli też lekarze życzliwi. Ci stanęli przy mnie. Sami nic nie mogli zrobić, bo do tego, żeby się przeciwstawić potrzebna była struktura. Właśnie dlatego powstała fundacja.

- Lekarze z Centrum Zdrowia Dziecka włączyli się w pracę na rzecz fundacji?

- Oczywiście! W skład zespołu tworzącego fundację wchodzi wielu lekarzy z Centrum. Mają dyżury w Internecie, biorą udział w naszych akcjach propagandowych. Robią to wszystko za darmo. Są fantastyczni! Zostały przy mnie osoby naprawdę zmotywowane do pracy. Także pielęgniarki, rehabilitantki.

- Może Pani opowiedzieć o kimś szczególnym, o jakimś lekarzu niezwykłym?

- Znam parę takich osób. Na przykład dwie lekarki: neurolog Barbara Szal-Karkowska i pediatra Basia Sieradzka. Osoby, które pracują kompletnie poza rytmem i godzinami szpitalnymi. Mają jakąś inną wrażliwość, szersze spojrzenie na życie. Są zawsze pod telefonem, gotowe do niesienia pomocy. Basia potrafi przyjechać do Oli późnym wieczorem, nawet w niedzielę. Troszczy się także o mnie, mówi: "jedź na urlop musisz odpocząć, my będziemy przy Oli". To ma bardzo głęboki ludzki wymiar. Otrzymuję od nich nie tylko konkretną pomoc medyczną, ale też wielkie wsparcie psychiczne. Takie relacje zmieniają się w silne związki emocjonalne. Rodzi się przyjaźń czy nawet rodzaj więzi rodzinnej, i to właśnie drażni lekarzy, którzy zamykają mi przed nosem drzwi gabinetu mówiąc: "Rozmowy służbowe przeprowadzam między 8 a 16". - Jak wygląda opieka nad Olą?

- Ola prawie przez cały czas jest w domu. W Centrum Zdrowia Dziecka tylko bywa. A jeśli chodzi o opiekę, to tu właśnie wchodzą struktury fundacji. Jest zespół specjalistów, którzy opiekują się nie tylko Olą, ale także czwórką innych dzieci. Są w ciężkim stanie, więc nasz zespół odwiedza je na oddziale rehabilitacji neurologicznej. Będzie znacznie łatwiej, gdy powstanie klinika - właśnie w Centrum, ponieważ tam pracuje większość ludzi pozyskanych dla fundacji. Planujemy 12 łóżek. Chodzi o to, żeby dzieci miały opiekę fachowców przez całą dobę, a nie tylko do 14.

- Stan Oli jest na tyle stabilny, że może przebywać w domu. Czy to znaczy, że jest już z nią jakiś kontakt?

- To zależy, co się rozumie przez "jakiś". Bardzo trudno to określić. Nikt tak naprawdę nie wie, "gdzie" ona jest, co myśli. Przychodzą do niej panie, które uczą komunikacji pozawerbalnej. One twierdzą, że są duże postępy, ale ktoś inny może nie dostrzegać różnicy.

- A Pani?

- Ja widzę. Mam z nią kontakt. To jest moje odczucie, nie żaden dowód. Wyłącznie moje odczucie. Na tym właśnie polega komunikacja pozawerbalna. Ola mruga i dla mnie to coś oznacza. Zawsze jednak można to obalić, można powiedzieć, że to jest tylko myślenie życzeniowe z mojej strony.

- Na czym polega rehabilitacja?

- Każde dziecko musi mieć indywidualnie dobrane ćwiczenia. Do tego jest potrzebna ogromna wiedza i ciężka praca. Codziennie przez kilka godzin: gimnastyka rozluźniająca, neurologopedia, masaże, akupresura, akupunktura, hydroterapia, ćwiczenia na koncentrację, dotyk, chwytanie, nawet nauka łykania. To wszystko trzeba powtarzać miliony razy.

- Pani też z nią ćwiczy?

- Oczywiście, że tak. Ale najważniejszy jest kontakt między nami, po prostu więź między matką a dzieckiem.

- Banalne pytanie: jak Pani sobie z tym wszystkim radzi, jak można normalnie pracować, mając tyle obowiązków?

- Właściwie można powiedzieć, że sobie nie radzę, ale jedno napędza drugie. Praca zawodowa i dom to naczynia połączone. Jak robię jedno, odpoczywam od drugiego. Muszę tylko mieć pracę, która jest na takim poziomie zaangażowania i emocji, że stanowi przeciwwagę. Występy na scenie oczyszczają mnie z emocji związanych z życiem prywatnym. Teraz gram w przedstawieniu "Więź" w Teatrze Studio. To trudna sztuka, wymagająca ogromnej koncentracji, ale dla mnie stanowi rodzaj terapii. Nie mogę robić w pracy czegoś miałkiego.

- Kto zajmuje się wtedy Olą?

- Pomagają mi różni ludzie. Muszę tylko wszystko zorganizować, poukładać i to jest najtrudniejsze. Chociaż to już zaczyna się samo kręcić.

- Musi Pani też mieć czas dla drugiej córki. Mani...

- Z tym jest problem. Wiem, jak ważna jest każda chwila, dlatego... kradniemy czas. Zabieram Manię, gdzie tylko mogę. Do teatru, na koncerty, na Festiwal do Międzyzdrojów. Planujemy wyjazd na wakacje tylko we dwójkę. W takich sytuacjach Basia Sieradzka jest nieoceniona. - Choroba siostry bardzo na Manię wpłynęła?

- No pewnie, jakby mogło być inaczej!? Ale robię wszystko, żeby prowadziła w miarę normalne życie. Ma zajęcia, jak każde dziecko. Uczy się grać na pianinie i na gitarze, chodzi do teatru, uczy się języków. Ma swój świat, swoje koleżanki.

- Jaki Mania ma kontakt z Olą?

- Kapitalny! Tym bardziej, że patrzy na ludzi, którzy się Olą zajmują, na lekarzy, rehabilitantki. Widzi ich podejście, takie normalne. Widzi, że nie robią z choroby czegoś niezwykłego. Zabieram Manię do szkoły, gdzie są podobne dzieci. Ona uważa ich świat za coś naturalnego. Ma kontakt ze wszystkim. Mieszamy zwyczajne życie, z tym, co się dzieje w fundacji. Chodzi mi o to, żeby to nie był goździk na święto kobiet, tylko żeby to wszystko było włączone w normalność. Cały czas walczę o tę naszą normalność.

- Co mogłaby Pani powiedzieć rodzicom, których niedawno spotka ta podobna tragedia?

- Powiedziałabym im, że najważniejsze jest nie być samemu. Właśnie z myślą o nich tworzę takie miejsce, gdzie będzie konkretna pomoc: doświadczeni lekarze, grupa wsparcia, psychologowie i rehabilitantki. Gdzie spotkają ludzi, którzy powiedzą: "to można przeżyć!". Taki kontakt jest niezwykle ważny. Sama wiem, jak to jest, kiedy coś się dzieje, a nie ma nawet do kogo ust otworzyć. Człowiek jest pozostawiony sam ze swoją tragedią. To jest straszne! W cierpieniu zawsze jest się samemu, ale chodzi o to, żeby był obok ktoś gotowy nieść pomoc i wsparcie, bo przecież nie ma nic gorszego niż kompletne porzucenie. - Swojej książce nadała Pani tytnt "Wejść tam nie można". Co on oznacza ?

- Wybrała go Krysia. To cytat z Miłosza, z jego wiersza "Nadzieja": "Wejść tam nie można, ale jest na pewno, niektórzy mówią, że nas oko łudzi i że nic nie ma tylko się wydaje, ale ci właśnie nie mają nadziei". To jest dokładnie to, o czym rozmawiamy. Ktoś może mówić, że tylko mi się wydaje, że Ola jest obecna, a ja wiem, że tak jest naprawdę.

- Twierdzi Pani, że cierpienie ma sens. Jaki?

- Jeśli kiedyś uznam, że nie ma sensu, to nie wstanę rano. Wiara w to, że ma sens pozwala mi działać. Mam wybór: żyć albo nie. Ludzie, którzy są przy mnie dają mi siłę. Ich zaangażowanie, wiara w sens tego, co robią. Na przykład panie prowadzące zajęcia z komunikacji pozawerbalnej... to są osoby tak jasne! Mają w sobie tyle optymizmu, że kiedy wchodzą, to jakby słońce wchodziło do pokoju. Ola je uwielbia. Nie wyobraża pani sobie, jak te dzieciaki czują, co ludzie myślą! Słowa naprawdę nie są potrzebne.

- Można zaakceptować swój los?

- Nie wiem, czy można. Zawsze się w coś tam wierzy. Nawet kiedy medycyna mówi "nie", to przecież jest jeszcze cud i nadzieja, że ten cud się kiedyś wydarzy. Trzeba wierzyć, że jeszcze będzie dobrze, że jakiś cud się wydarzy. Utrata nadziei jest czymś najgorszym, bo wtedy już nie ma po co żyć.

Fundacja Ewy Błaszczyk

"Akogo?"

ul. Podleśna 4

01-673 Warszawa

tel.(022)8321913

Konto:

Bank Zachodni WBKS.A.

021090105600000000

06121 000

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji