Artykuły

Multi-Gombrowicz

Setne urodziny i związany z nimi rok Gombrowicza jeszcze przed nami, ale zawsze skory do jubileuszy Kraków za­czął świętować już w sobotę. W teatrach Bagatela i Starym urządzono dwie gombrowiczowskie premiery. Do tekstów au­tora "Operetki" zabrali się spece od jego twórczości - Waldemar Śmigasiewicz i Mikołaj Grabowski.

Znany "wystawca" Gombrowicza i współtwórca dedykowanego mu festi­walu radomskiego Śmigasiewicz przed­stawił "Ślub".

Gombrowicz ustami głównego boha­tera "Ślubu" Henryka mówi o pułapce sztuczności, w jaką wpadamy, rozpoczy­nając swój dialog z innym człowiekiem. Mówimy coś i to coś zaraz oddala się od nas, staje się obce, współtworzy pozę, grę, nad którą nie panujemy. Gombrowicz z tej słabości robi siłę - "wykrzy­wia" język do granic wytrzymałości, po­tęguje sztuczność, stroi miny. W ten pa­radoksalny sposób osiąga swoją pisarską i ludzką wiarygodność. Na ile taki spo­sób jest dziś czytelny? Czy chcemy, mo­żemy językiem Gombrowicza mówić o swojej samotności, rozpaczy, o strachu przed pustką? Jednym słowem, czy to, co napisał Gombrowicz, jest żywe, ko­munikatywne, czy - przeciwnie - opa­trzone odpowiednimi przypisami nada­je się tylko do podręczników historii li­teratury i jubileuszowych spektakli?

"Ślub" Śmigasiewicza okazuje się już po kilku chwilach okrutną piłą, która za­chowuje pozorną wierność autorowi, ale właśnie dlatego jest mu niewierna, skost­niała, upupiona. Aktorzy leniwie porusza­ją się po scenie, zastygają jak na fotogra­fii w sztucznych pozach. Mania jest wy­uzdana najbardziej, jak się tylko da, Pijak wystawia słynny palic jak trzeba, Ojciec i Matka są pijani swoim rodzicielstwem do granic możliwości, Henryk monologu­je na zadane mu tematy, a formy i sobo­wtóry przeglądają się w sobie... I nic z te­go nie wynika. Prócz tego, że "Gombro­wicz wielkim pisarzem był", a teraz umie­ra na scenie zarzynany tępym ostrzem te­atru Śmigasiewicza.

Spektakl Śmigasiewicza jest bezpłcio­wy, Grabowskiego - erotyczny. "Tango Gombrowicz" jest reżyserską adaptacją. Składają się na nią teksty z powieści "Trans-Atlantyk", którą inscenizował Grabowski w teatrze już dwukrotnie, i "Dziennika", do którego również podchodził - jako wykonawca monodramu. Teraz jednak, w "Tangu...", teksty te przeglądają się w sobie nawzajem. Tango (doskonała muzyka Stanisława Radwana) na­daje rytm temu widowisku.

Rozpasana, zdawać by się mogło, forma widowiska Grabowskiego poddana jest jednemu naczelnemu rytmowi - narracji Gombrowicza. Grabowski uwodzi nas muzycznością frazy Gombrowicza, pro­wadzi jak za rękę po meandrach jego ba­rokowych wywodów i osobistych przeżyć.

Temat spektaklu zawarty jest w słowach z rozpoczynającego "Dziennik" zapisu z 1953 roku: "Poniedziałek Ja. Wtorek Ja. Środa Ja. Czwartek Ja". Te słowa wypo­wiada po kolei czterech aktorów wciela­jących się w Gombrowicza: Jan Frycz, Krzysztof Globisz, Jan Peszek i Jerzy Tre­la. Za chwilę Trela mówi o sztuczności sy­tuacji autora dziennika, który niby pisze tylko dla siebie, a przecież zawsze pisze też dla innych. I zaraz potem rozwija się gawęda tworzona przez zapisy z "Dzien­nika" i treść "Trans-Atlantyku", którego akcja zaczyna się od wylądowania Gom­browicza w Argentynie w 1939 roku.

Ja-Gombrowicz walczy tu o fizyczne przetrwanie, uznanie za wybitnego pisa­rza przez Polonię, argentyński światek li­teracki, a w końcu i cały świat, prowadzi bój o wyzwolenie Polaków z Polski.

W tym miejscu Gombrowicz spotyka się z Grabowskim, który równie uparcie jak autor "Dziennika" stara się przez ca­łe swoje twórcze życie "wyzwolić Pola­ków z Polski". Fantastyczne i uzdrawia­jące są zbiorowe sceny, pokazujące skłó­cony i zakłamany światek polskiego sa­lonu politycznego, choć dorównują im również te, w których Gombrowicz i Grabowski rozprawiają się ze snobi­stycznymi salonami literackimi decydu­jącymi o być albo nie być pisarza. Osobisty dramat autora, ale i w ogóle starze­jącego się człowieka uwiedzionego młodszością, najbardziej porażająco po­kazany jest, gdy grany przez Jana Pesz­ka Gombrowicz staje nagi przed mło­dym pucybutem, a potem długo nie mo­że pozbierać zrzuconego z siebie w afek­cie ubrania.

Na początku drugiej części widowiska do tablicy zostają wywołani przez Gom­browicza - Jana Frycza - krytycy. Tyra­dzie autora "Dziennika" przeciw kryty­kom, czyli tym bezczelnym "niższym", którzy ośmielają się oceniać "wyższych" - artystów, przydaje dramatyzmu sprzęt, w jaki Grabowski wyposażył swojego bohatera. Gombrowicz rzuca się w tej scenie na stertę papierów zapisanych przez gazetowych recenzentów najpierw z ręczną piłą, później z wiertarką, aż w końcu z porządną, ważącą z dziesięć kilo pilarką łańcuchową. Przyznam, że oglądając tę scenę, śmiałem się niepew­nie, bo jak każdy Galicjanin mam w hi­storycznej pamięci rabację pod wodzą Jakuba Szeli. Czyżby Grabowski nawo­ływał do następnej, tym razem ruszając z piłami na recenzentów?

Moją nadzieję, że tak nie jest, podtrzy­muje finał. Gombrowicz mówi: "Nie rób­cie ze mnie taniego demona - ja jestem po stronie porządku, uczciwości, nawet po stronie Boga, w którego nie wierzę". Wiem, że po tej stronie jest też Grabowski. A że krew nie woda...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji