Artykuły

Żuk na opak wywrócony

"Tango Gombrowicz" to pierw­sze przedstawienie Mikołaja Grabowskiego po objęciu dy­rekcji Starego Teatru w Krakowie. Złożyły się nań teksty z "Dziennika" i "Trans-Atlantyku" Witolda Gom­browicza. Niestety, użycie gigantycz­nej machiny scenicznej, z paradami kilkudziesięciu wykonawców, sku­tecznie odwraca uwagę widza od tre­ści i przyprawia autorowi "Ferdydur­ke" gębę grepsiarza - mało poważ­nego twórcy błahych skeczy.

Już sama adaptacja budziła za­strzeżenia. Sprawdzony w kabarecie sposób budowania nastroju - grote­skowe sceny "Trans-Atlantyku" prze­łamywane były światopoglądowymi rozważaniami "Dziennika" - nie zdał na scenie egzaminu. Reżyser, nie wiedzieć czemu, popadał w nich co i rusz w nieznośny patos, nielicujący z istotą eseistyki pisarza. Tak więc z widowiska w dużej mierze wy­parowała Gombrowiczowska ironia, co przykre.

Grabowski rozbił też strukturę powieści, zarzucając linearne prowa­dzenie akcji na rzecz przeplatania się równoległych wątków niektórych scen. Dało mu to pretekst do stwo­rzenia scenografii, w której co i rusz mijały się platformy z usytuowany­mi na nich aktorami i wędrowały ściany. Konia z rzędem temu, kto uzasadni celowość tych zabiegów, wstyd powiedzieć, inscenizacyjnych, rozbuchanych stanowczo nad po­trzeby. Okazały się wyłącznie sztuką dla sztuki i grubą warstwą pokryły to, co w utworach Gombrowicza naj­cenniejsze - myśli.

Zdawać by się mogło, że Mikołaj Grabowski - którego "Trans-Atlantyk" z 1981 r. w łódzkim Teatrze Jaracza odebrałem jako jedno z najsilniej­szych artystycznych objawień - postanowił sparodiować sam siebie. Wszyst­ko, co udało mu się wykreować w owym pamiętnym przedstawieniu, w "Tangu..." Starego Teatru wygląda na nieudolną imitację, dla niepoznaki pokrytą pozłotą, by odbiorca miał wrażenie obcowania z luksusem.

O tym, że nie tędy droga, przeko­nał już nas Andrzej Seweryn, skromnie siedzący przy stoliczku lub spacerujący z plikiem kart w ręku i odczytujący "Dziennik" Gombrowi­cza podczas wizyty w krakowskiej szkole teatralnej trzy lata temu. Do stworzenia prawdziwej magii skom­plikowana machina teatralna była mu najzupełniej zbędna. W "Tangu Gombrowicz" na scenie Starego na­tomiast wszelkie teatralne siły sprzę­gły się po to jedynie, by dać płaską namiastkę kilku głębszych myśli.

Kiedy Jan Frycz jako jeden z czterech (obok Krzysztofa Globisza, Jana Peszka i Jerzego Treli) odtwór­ców roli pisarza mówił jego słynny esej o krytykach (literackich), szlachtował pliki gazet brzytwą, no­życzkami, nożem, piłą mechaniczną i elektryczną, wreszcie dziurawił je szybkoobrotową wiertarką. Ubaw, oczywiście, był po pachy, a pamięć podpowiadała słynną scenę śmigusa z "Opisu obyczajów" według księdza Kitowicza w reżyserii Grabowskiego, której uczestnicy wyciągali przeciw sobie coraz większe naczynia z wo­dą, kończąc na motopompie i solid­nej strażackiej sikawce. Takie prze­śmiewcze odczytanie było wówczas pomysłem świeżym i inscenizacyj­nie trafionym. W "Tangu..." jest na­tomiast klasycznym przykładem, jak się scen ilustrować nie powinno, by nie popaść w banał uproszczonego myślenia i grzech tautologii.

Towarzyszącym premierze owa­cjom na stojąco - stały się z wolna rytuałem, mającym najzupełniej luźny związek z oceną artystyczną przedsięwzięcia - nie umiałem się poddać. I choć bynajmniej nie sam pozostałem w pozycji siedzą­cej, czułem się równie niezdarnie i bezradnie, jak jeden z owych prze­wróconych na grzbiet w gorącym piasku plaży żuków, które Gom­browicz z dużym samozaparciem stawiał na nogi. Tak jak jego samego w teatrze stawia się dziś beztro­sko na głowie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji