Artykuły

Łódzko-bałucka "Opera za trzy grosze"

"Kokolobolo, czyli opowieść o przypadkach Ślepego Maksa i Szai Magnata" w reż. Jacka Głomba w Teatrze Nowym w Łodzi. Pisze Monika Wasilewska w Gazecie Wyborczej - Łódź.

- To skandal, że Łódź nie miała dotąd żadnego spektaklu o... Łodzi. Teraz już ma i można go grać latami - mówił Jacek Głomb, dyrektor legnickiego Teatru im. Heleny Modrzejewskiej, który w łódzkim Teatrze Nowym przygotował premierę o legendarnych przestępcach z Bałut

"Kokolobolo, czyli opowieść o przypadkach Ślepego Maksa i Szai Magnata" to druga po "Hotelu Savoy" w reżyserii Michała Zadary tegoroczna realizacja Nowego odkrywająca przez mieszkańcami Łodzi mniej znane wątki z historii ich miasta. Oba spektakle miały premiery przy okazji festiwalu Łódź Czterech Kultur. Pierwszy prezentuje widzom jeden z najstarszych, i nadal działających, łódzkich hoteli. Oprowadza ich zarówno po jego budynku, jak i przeszłości opisanej w 1924 roku przez austriackiego pisarza Josepha Rotha. Drugi wspomina "łódzkiego Al Capone" i jego towarzyszy, którzy przed drugą wojną światową działali na Bałutach. Pierwszy jest nowoczesnym teatralnym eksperymentem o kompozycji realizującej zasadę hipertekstu lub gier wideo typu sandbox. Drugi - klasyczną sceniczną balladą, w której fakty mieszają się z miejską legendą a kabaretowa piosenka wybrzmiewa obok rzewnej narracji Żyda kataryniarza. Obie produkcje, choć zupełnie różne na poziomie poetyki, łączy zdolność ożywiania nieistniejącej już rzeczywistości.

"Teatr jest od legend"

Realizatorom "Kokolobolo..." z pewnością to zadanie przyszło z większym trudem. W Łodzi nie ma już śladu po tytułowym szynku na rogu Pomorskiej i Wschodniej, w którym miała rezydować cała przestępcza bałucka świta. Niewiele jest też w pełni wiarygodnych źródeł informacji o Ślepym Maksie, czyli Maksie Borensztajnie (lub też Bornsztajnie albo Bornsteinie), postrachu całej Łodzi i bohaterze prasowych kronik kryminalnych. A Maks miał przecież jeszcze nie mniej barwnych towarzyszy. Najbliższymi byli Staszek Poneta, Szaja Magnat, Fajwel Bucik i Szmul Rozenberg. Robert Urbański - kierownik literacki legnickiego teatru, który na zamówienie Nowego napisał dramat "Kokolobolo" - mógł korzystać ze starych gazet, wspomnień Adama Ochockiego lub książek Arnolda Mostowicza, ale nie sposób dociec, ile w nich prawdy, a ile zmyślenia. - Jaki był Ślepy Maks? Są cztery sprzeczne relacje i tylko dwa zdjęcia - żartował przed premierą reżyser. - Tworzymy historię z życiorysów naszych bohaterów, ale nie przygotowujemy dokumentu, bo teatr jest przecież od legend i mitologii.

O Ślepym Maksie wiadomo na pewno, że przed wojną mieszkał w Łodzi. Wcześnie stracił ojca, a gdy próbował go pomścić, stracił oko. Najpierw żebrał, potem dopuszczał się drobnych kradzieży, w czasie I wojny światowej czyścił już całe transporty kolejowe. Sławę zyskał nie tylko dzięki szeroko zakrojonej działalności przestępczej, ale przede wszystkim za sprawą stowarzyszenia, które zaczęło pełnić funkcję łódzkiej dintojry - sądu rozjemczego. Pomagało ono w odzyskiwaniu długów, rozwiązywaniu sporów, odnajdywaniu skradzionych przedmiotów. Tuż po wybuchu II wojny światowej Maks Borensztajn uciekł do Kazachstanu, skąd powrócił w latach. 40. Zmarł w 1960 roku. Reszta jego kompanów zginęła w getcie Litzmannstadt.

Urok starej pocztówki

Spektakl Jacka Głomba nie rozstrzyga historycznych zawiłości, raczej aktywnie współtworzy legendę o łódzkim Robin Hoodzie. Część znanych faktów w ogóle pomija, niektóre przeinacza (odnalezione skrzypce Stradivariusa należały do wirtuoza Bronisława Hubermana, nie do małej dziewczynki) lub fabularnie upraszcza, co spowodowane jest dramaturgicznym wyborem umieszczenia wszystkich wydarzeń w jednej przestrzeni, czyli w Kokolobolo. Czy zaprzepaszcza to szansę poznania całej prawdy o Ślepym Maksie czy Szai Magnacie? Niekoniecznie, jeśli zdać sobie sprawę, że bohaterowie tej opowieści byli dziećmi swoich czasów (i miejsca), co na plan pierwszy każe wysunąć nie biograficzne detale, a klimat przedwojennych i wczesnowojennych Bałut. To właśnie najpodlejsza ze wszystkich łódzkich dzielnic, której symbolem staje się nędzna, a jednak wypełniona życiem speluna, jest właściwym protagonistą spektaklu. Ożywa on za sprawą prostej, realistycznej scenografii Małgorzaty Bulandy przedstawiającej wnętrze Kokolobolo, pieczołowicie dobranych rekwizytów i kostiumów. Urok starych pocztówek miesza się tu z zapachem kurzu i dźwiękiem skrzypiących desek - reżyser swoim zwyczajem umieścił widzów na scenie, bardzo blisko aktorów. W pole gry włączył też głęboką boczną kieszeń, budzącą automatyczne skojarzenia z kamieniczną bramą.

Maks, Szaja i Fajwel

Nie byłoby oczywiście żywej legendy o Maksie i Szai, gdyby nie aktorzy. Nie wszyscy równo radzą sobie z zadaniami, ale przynajmniej trójka najważniejszych bohaterów (Maks, Szaja, Fajwel) wypada konsekwentnie i przekonująco. Jak zwykle niekwestionowanym urokiem osobistym i sceniczną lekkością uwodzi widzów Michał Bieliński jako Fajwel Bucik, w moim przekonaniu postać najbardziej barwna i wyrazista, choć zarazem nieco jednowymiarowa. Dojrzałą rolę zbudował Bartek Turzyński. Jego Szaja jest najbardziej mroczny, nieprzystępny a jednocześnie targany jakimś nieuchwytnym poczuciem odpowiedzialności za tych, którzy pozostali w getcie. Zdarza się jednak aktorowi pójść o krok za daleko i w bardziej emocjonalnych scenach wpadać w niepotrzebny patos. Na tym tle Paweł Audykowski jako Maks wypada poprawnie, ale bez błysku. Więcej ma w sobie naiwnego entuzjazmu chłopca z ferajny, niż charyzmy mafijnego przywódcy. W mniejszych rolach zasłużyli się Gracjan Kielar jako Hermann Reinhardt i Sławomir Sulej jako szewc i nauczyciel. Wśród ról kobiecych zabrakło niestety mocnych akcentów, choć dobre wejście miała Agnieszka Korzeniowska jako Erika, żona Hermanna. Niepotrzebnie aktorka zrezygnowała jednak z początkowej surowej powściągliwości nazistowskiej suki i poszła w kierunku karykatury.

Łódzka "Opera za trzy grosze"

Realizatorzy "Kokobolo..." zaproponowali udane, rzetelnie zrobione przedstawienie o nieco filmowym, a więc i przystępnym charakterze. Bez inscenizacyjnych fajerwerków i eksperymentalnych rozwiązań, za to z tradycyjnym nastawieniem na aktorstwo i siłę oddziaływania samej legendy. Subtelne aluzje do współczesności pozwalają zobaczyć w "Kokobolo..." także uniwersalną przypowieść o powtarzalnych mechanizmach społeczno-ekonomicznych kształtujących relacje między ludźmi - łódzką "Operę za trzy grosze", jak ochrzczono produkcję Jacka Głomba jeszcze przed premierą.

To, czego w niej brakuje to ilość wzruszeń i silnych emocji, których można było oczekiwać zwłaszcza po fragmentach dotyczących Holocaustu. Zespół musi się jeszcze rozegrać i dostroić do rytmu całości, bo chwilami spektakl się dłuży a w finale pozostawia chłodnym. Mimo to łatwo przewidzieć, że Nowy długo utrzyma ten tytuł w repertuarze, bo podobne spektakle są Łodzi bardzo potrzebne. Dominuje w nim nostalgia za światem, który bezpowrotnie przeminął. Za nieistniejącymi już ulicami i budynkami. Za ludźmi, po których nie zostały nawet fotografie. Za historiami, których szczegóły już prawie całkiem się zatarły. I za szynkiem o nazwie, której sensu nikt już dziś nie rozszyfruje.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji