Artykuły

W szekspirowskim Wiedniu

Nie wiem właściwie dlaczego tak niepostrzeżenie przeszła ta premiera.

"Miarka za miarkę" Szekspira wystawiona w reżyserii Janusza Nyczaka na Scenie Kameralnej Teatru Polskiego ze wszech miar zasługuje bowiem na obejrzenie, uwagę, reklamę i temat rozmów w towarzystwie.

Także na temat pewnych przemyśleń związanych z naszym życiem teatralnym.

Z paru powodów. Po pierwsze - spektakl gra się w bardzo dobrze tu akurat brzmiącym, prozatorskim, współczesnym przekładzie Macieja Słomczyńskiego (wiersz w przekładzie Urlicha zachowany jest tylko w wersach dobrze już znanych, zakorzenionych w świadomości - pełnią one zresztą rolę leitmotivów albo motta i są swoistą poetycką inkrustacją przyziemnej prozy przekładu Słomczyńskiego). Sprowadza to całą problematykę "Miarki za miarkę" (a rzecz, pamiętamy, jest o obliczach władzy, która może być tyrańska lub łaskawa, ofiarowująca biblijną sprawiedliwość ("...jaką miarką mierzycie, taką i wam odmierzą") z koturnowych diapazonów szekspirowskiego wydumanego Wiednia na ziemię konkretów bardziej dziś wyobrażalnych i dostępnych naszemu doświadczeniu.

Po drugie - przedstawienie to eksponuje młodzież aktorską, tę niedawno oglądaną na pokazach dyplomowych i słusznie rokującą tyle nadziei. Okazało się, kolejny raz w teatrze, że dobrze przygotowani i ustawieni debiutanci - nawet jeśli nie osiągną wyżyn artystycznych - skoro tylko rozumieją co i dlaczego grają, skoro trafią na reżysera z inteligencją i węchem wnoszą do teatru walor nie do podrobienia: spontaniczną radość grania, entuzjazm, brak kompleksów i wigor.

Po trzecie - ten odmłodzony i sprozaizowany Szekspir, którego ogląda się z dużą przyjemnością, dosyć rzadką - powiedzmy szczerze - przy degustacji dzieł światowych Wielkich i Największych, daje widzom nienatrętną ale konsekwentnie zrealizowaną lekcję poglądowych obyczajów społecznych i norm politycznych.

Oczywiście, ta lekcja tkwi immanentnie w każdej niemal sztuce stratfordczyka, ale jakże często nie dociera do widzów, przytłamszana formą i hipotetycznym, wyimaginowanym stylem neoelżbietańskim lub, co gorsza, zabita nieudolnością czy hucpą reżyserów.

W Kameralnym wszystko jest czytelne i przejrzyste, jasny jest morał naskórkowy (dobry sprawiedliwy władca, sprawiedliwie wszystko uładzi), narzucający się w pierwszej warstwie znaczeniowej, ale równie wyraziście zasugerowano ironię tego morału, jego banalną użytkowość.

Szekspir nie ufał zanadto człowiekowi, nigdy nie brał na serio jego deklaracji, nigdy też do końca nie brał dosłownie władców z ich ideologiami. Władców, czyli ludzi ułomnych jak wszyscy (u stratfordczyka wszyscy są "ułomni" i wierni swej sprzeczności pełnej ludzkiej naturze), wspartych potęgą swej wszechmocy, jakby więc "ułomnych" poczwórnie.

W "Miarce za miarkę" pewien wiedeński Książę, który pozwolił sobie - jak sądzi - na nadmierny liberalizm, opuszcza na czas jakiś kraj, chowa się pod sukienką mnicha a władzę zostawia namiestnikowi znanemu z pryncypialności, surowości i sprawiedliwości. Ten surowy i pryncypialny ma za niego wykonać niewdzięczną pracę przykręcania śruby poddanym. Dalej jest intryga czysto komediowa, która ma skompromitować surowego namiestnika Onże okaże się więc bezlitosnym stróżem moralności ale sam nie zawaha się uwieść zakonnicy, która przyjdzie błagać o życie skazanego brata. Co gorsze i brzydsze, nie dotrzyma słowa i za wianek dziewiczy nie cofnie wyroku śmierci, jak przyrzekł.

Oczywiście, dobry Książę wda się we wszystko, namiesza, naintryguje i w efekcie namiestnik zostanie zdemaskowany, zakonnica okaże się nietknięta, "przegięcia" władzy naprawione. Ale... namiestnik choć niby ukarany, pozostanie w łaskach (za wstawiennictwem niewiast miłych sercu Księcia), zakonnica Isabella dostanie się... samemu Księciu, a tak naprawdę karę poniesie jedynie pyskacz, który ośmielił się kpić z Księcia i oczerniać go.

Happy end sprawiedliwości mocno tu podszyty sarkazmem, daleki od szlachetnych kanonów.

W spektaklu Nyczaka - jasnym, kolorowym i młodzieńczo świeżym - rolę protagonisty gra doświadczony już aktor, (choć młody) Krzysztof Gosztyła. Postać Księcia Vincentio w jego interpretacji to pokaz bardzo dobrej roboty teatralnej, kreacja oparta na prostocie i "wewnętrznej" koncepcji gry. Gosztyła prowadzi rolę z lekkim dystansem, dyskretnie akcentując deklaratywność swego bohatera, jego autokratyczne "My, Książę". Obserwacja gry Gosztyły naprowadziła mnie na skojarzenie natury teatralnej science fiction: przecież to urodzony Filip II z "Don Carlosa"! Chytra dobroć, sprawiedliwa kazuistyka, ironia, megalomańska charyzma władzy - wszystko to daje swemu księciu Gosztyła w stopniu, która każe widzieć w tej roli pewien symbol. Mianowicie: despoty liberała potrzebującego ideologii i demokracji jako uzasadnienia swoich autokratyzmów.

Partnerują Gosztyle młodzi debiutanci: Adam Bauman (Angelo, namiestnik), Waldemar Izdebski (Claudio), Mieczysław Morański (Lucio) - bardzo dobrze zapowiadający się aktor charakterystyczny, Dariusz Odija, Witold Bieliński, Sławomir Matczak (uwaga, talent!), Magdalena Jastrzębska (Isabella), Maria Ciunelis (Mariana), Dorota Dobrowolska (Julia), Ewa Węglarzówna.

Młodzi jak już powiedziano wyżej lepiej lub gorzej ale trafiają w ton tej komedii, bawią się nią wybornie i ta zabawa jest zaraźliwa. Publiczność śmieje się często i nie szczędzi braw.

Na koniec najważniejsze: Janusz Nyczak udowodnił już w Poznaniu w Teatrze Nowym, że jest reżyserem przyszłości. W sensie dosłownym wiec także musi to znaczyć i to, że potrafi pracować z młodzieżą i nieco dla młodzieży: tej na widowni.

Jego debiut warszawski powitać trzeba, z największą radością i nie przemilczać wstydliwie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji