Artykuły

Parodia niezamierzona?

"Merylin Mongoł" w reż. Bogusława Lindy na Festiwalu Łódź Czterech Kultur. Pisze Łukasz Kaczyński w Polsce Dzienniku Łódzkim.

W czasie festiwalu publiczność obejrzała między innymi spektakl "Merylin Mongoł" Teatru Ateneum w reżyserii Bogusława Lindy.

"Nie można być aż tak naiwnym, by brać poważnie takie ujęcie sztuki Nikolaja Kolady, jakie zaprezentował Teatr Ateneum z Warszawy. To z pewnością zamierzona parodia" - ta sarkastyczna uwaga ma w sobie więcej prawdy niż krótka owacja na stojąco, którą część publiczności festiwalu Łódź Czterech Kultur zgotowała twórcom spektaklu "Merylin Mongoł" w reżyserii Bogusława Lindy.

Niestety, nie była to jednak parodia. Przynajmniej zamierzona. Nawet, gdy Linda wyłuskuje z tekstu tematy ważne dla Kolady i trafia w nie, zwłaszcza te, których wyrazicielkami są kobiece postaci, często ujmuje je zbyt powierzchownie. Zupełnie, jakby traktował tekst sztuki jeden do jednego. Tytułowa Olga, przezywana przez wszystkich Merylin (Olga Sarzyńska) w spektaklu raz jest nie do końca rozgarniętą, raz zdradzającą poważne problemy umysłowe dziewczyną. Nic z niejednoznaczności tej postaci i poezji, z jaką postać ta została napisana, nie przedostało się do spektaklu.

Gdy podczas minionego, XXX Festiwalu Szkół Teatralnych w Łodzi, tekst Kolady przeniósł na scenę Norbert Rakowski, wpatrująca się w poszukiwaniu Boga w ciemny kąt pokoju Olga zmuszała widzów, by jej wierzyli. Tamta Olga (grana przez Martę Dylewską) była niepokojącą mistyczką, poetką, nawet świętą. U Lindy Olga, choć mowa jest ze sceny o budzeniu wyższych przeżyć, nie ma z nimi nic wspólnego. Tej Oldze nie wierzy się, jej krzyk do Boga o ratunek nie liczy się, a dywagacje i widzenia traktuje się tylko jak urojenia. Jest w tym oczywiście pewien tragizm, ale nie tak złożony i głęboki, jak wskazywałby na to tekst.

Pomimo oddania pewnych realiów, sztuka Kolady o życiu pędzonym przez dwie siostry nie jest dziś przecież tylko wspomnieniem życia w Rosji sprzed lat, portretem beznadziei jak rak toczącej prowincję. Mieszkanie Olgi i jej matki, którego okna z jednej strony wychodzą na zakłady jajczarsko-drobiarskie, a z drugiej na kombinat koksochemiczny, w którym tyra prawie całe miasto, nie jest tylko chwytem mającym określić topografię miasta. Podobnie jak wieści o zapowiadanym w radiu końcu świata, które przynosi Ina (Agata Kulesza) nie są tylko znakiem absurdalności ich egzystencji. By jeszcze raz porównać: u Rakowskiego ów koniec świata był oczekiwany także przez widzów - niczym dar eutanazji dla Olgi i Iny.

Spektakl Teatru Ateneum raczy odbiorcę aktorstwem ukierunkowanym na żarty i gagi, w miejsce kreowania prawdziwego dramatu postaci, jakby praca zespołu nad spektaklem zatrzymana została na pierwszym etapie. Szkoda, że aktor z takim doświadczeniem i wiedzą na temat potrzeb aktora i jego oczekiwań od reżysera, zupełnie nie podołał zadaniom.

O ile pierwsza część spektaklu pozostawia jakieś złudzenia, że wejdziemy głębiej w dramat czwórki postaci, druga zupełnie je rozwiewa, rozpada się całkowicie. Żale, marzenia i kolejne razy, jakie zbiera od życia Olga, nie poruszają. Co gorsza, można było odnieść wrażenie, że aktorom zależy na szybkim dograniu znanych im scen, których dramaturgia rozpada się powoli w gruzy. Również w przemianie Aloszy (Dariusz Wnuk), który gubi swe ideały i przekonania, i z "niosącego kaganek oświaty" herosa prowincji zmienia się w odstręczającego prostaka i chama, nie ma ciągłości i wiarygodności. Tym samym pomniejszone zostaje zadanie, które spoczywa na tej postaci, przy pomocy której Kolada dyskutuje z idealistycznym marzeniem, jakoby sztuka ("wielka literatura radziecka") mogła naprawić świat.

Z aktorów zwłaszcza rolę Agaty Kuleszy pamięta się dłużej, zaś Marcin Dorociński (brutalny kochanek Olgi) gra jakby nie chciał być z tej roli zapamiętany. Z całego spektaklu zaś pozostaje w pamięci konstrukcja neonówek zjeżdżająca w finałowej scenie spod sufitu. To najpewniej UFO, które Olga widziała w dzieciństwie, a teraz powraca, by ją zabrać. Znak brutalny, w pewnym stopniu naiwny, spadający na głowę jak wielkie nieporozumienie.

Chciałoby się wierzyć tylko, że owacja na stojąco, ku której poderwała się część festiwalowej publiczności, spowodowana jest myśleniem: "Bo tak wypada". Jednym z punktów festiwalu i poniekąd uzupełnieniem było spotkanie poświęcone współczesnej dramaturgii rosyjskiej i dziedzictwu m.in. Czechowa. Pytanie: skąd na festiwalu Łódź Czterech Kultur obecność spektaklu, który nie oddaje najlepiej tej tradycji i jest po prostu słaby? Zwłaszcza, że program Łodzi Czterech Kultur adresowany jest raczej do odbiorcy doświadczonego, nie masowego. Taki festiwal musi kształtować gusty i zadaniem jego organizatorów jest oparta na dobrym guście selekcja...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji